środa, 26 kwietnia 2017

Mam dość!


Dziś jest jeden z tych dni, kiedy czuję, że dzieciaki mnie totalnie zmasakrowały. Wyeksploatowały mnie fizycznie i psychicznie. Sprawiły, że moja krew osiągnęła temperaturę wrzenia, a z mojego mózgu powstała bezużyteczna galareta. I po prostu mam dość!

Mam dość tego, że wstając rano pełna pozytywnej energii zastaję jęczącego smarkacza, który sam nie wie czego chce i warczącą na mnie awanturnicę, która zawsze chce tego, czego dostać nie może. 

Mam dość tego, że nigdy nie mogę wypić ciepłej kawy do śniadania, bo co chwilę trzeba coś komuś dokroić, albo zamienić na inne, bo tego nie lubią, a tamto jest obrzydliwe. Albo, co kocham najbardziej, na zaostrzenie apetytu, trzeba podetrzeć Zośce tyłek, bo oczywiście zawsze jej się chce dokładnie w trakcie posiłku.

Mam dość porannej toalety w asyście dwulatka, który albo wrzuca coś do pralki, albo do kibla, albo sięga krem z półki, z której, wydawałoby się, że na pewno nie sięgnie i, oczywiście, nie omieszka się nim wysmarować od stóp do głów. A ja, cała w pianie muszę wyjść z prysznica, żeby ratować sytuację.

Mam dość tego, że szykowanie na spacer trwa godzinami i że zanim w ogóle uda nam się wyjść, ja już jestem cała spocona. I tego, że spacer nie może być po prostu spacerem, tylko jest zatrzymywaniem się co chwila przy każdym kamieniu, kwiatku, placu zabaw i ławce, na której oczywiście trzeba usiąść i odpocząć, bo przecież wszyscy zmęczyliśmy się tym ciągłym zatrzymywaniem.

Mam dość gotowania obiadu w akompaniamencie ryczących, albo kłócących się dzieciaków, które są głodne, ale nie rozumieją tego, że żeby coś zjeść, najpierw trzeba to ugotować i nie podoba im się, że mama nie poświęca im już sto procent uwagi. Nie no, naprawdę bardzo fajnie się gotuje jak ktoś Cię ciągnie za rękaw, albo nogawkę. Tym bardziej, że prawdopodobnie i tak nikt tego nie zje, bo albo będzie za ostre, albo za kwaśne, albo zbyt zielone.

Mam dość bawienia się po raz trylionowy w chowanego i udawania, że naprawdę strasznie trudno jest mi znaleźć kogoś, komu tylko się wydaje, że się schował - w dodatku niezmiennie w tę samą kryjówkę. Albo brania udziału w kreatywnych zabawach wymyślonych przez pięciolatkę, których przesłania kompletnie nie kumam. No ale przecież nie mogę powiedzieć, że zwyczajnie mi się nie chce i zranić uczucia młodego człowieka, którego tak pięknie poniosła wyobraźnia.

Mam dość bałaganu. Porozrzucanych po całej chacie klocków. Miliona własnoręcznie zrobionych obrazków, których przecież nie mogę wyrzucić mimo, że w całym naszym mieszkaniu nie ma już ani centymetra wolnego miejsca. Albo wiecznego przesuwania mebli po chacie, bo mają imitować statek piracki. I tego poczucia, że ciągle sprzątam i nigdy nie jest sprzątnięte.

Mam dość bycia cierpliwą, wyszukiwania odpowiednich słów, które nie ranią. Które wychowują zamiast tłamsić. Tego, że nie mogę się wydrzeć, że nie mogę trzasnąć drzwiami i wyjść. Albo rzucić jakąś cholerą czy kurwą. I tego, że zawsze muszę dawać dobry przykład, że nie mogę sobie olać, że muszę być konsekwentna. Że nie mogę na nikogo innego zwalić tej odpowiedzialności.

Mam dość chorób. Tego, że Maksowi permanentnie zwisa gil z nosa, bo jak mu się kończy jedna infekcja, to już się zaczyna następna. A jak by kataru było mało, to jakaś jelitówka zawita. A jak nie jelitówka, to zapalenie krtani. A jak nie zapalenie krtani, to coś zakaźnego, co swędzi i spać nie pozwala. Nie wspominając już o ząbkowaniu, które, mam wrażenie, że trwa non-stop od dwóch lat.

Mam dość tej niepewności. Tego, że nigdy nie wiem, co przyniesie noc. Czy mój dwuletni synek, który już przecież dawno powinien przesypiać całe noce, obudzi się cztery razy czy może tylko raz. A może dopadnie go gorączka, która jakoś, dziwnym trafem, atakuje znienacka zawsze w nocy, albo w weekend. 

Mam dość tych kłótni i skarżenia, że "on mi przeszkadza w zabawie", "on mi zabiera zabawki", "on mnie ciągnie za włosy", albo tych mniej wylewnych: "mama, Sia aua". I tej ciągłej huśtawki emocjonalnej, bo w ciągu pół godziny potrafią się piętnaście razy pokłócić i dwadzieścia razy czule przytulać.

Mam dość tego ciągłego tłumaczenia, powtarzania po sto razy dziennie, czego nie wolno. Co jest dobre, a co złe. I tego, że ciągle mam wrażenie jak bym mówiła do ściany. I tego, że jak któreś spadnie z kanapy, bo nie posłucha moich ostrzeżeń, to nie mogę powiedzieć, tego co mam na końcu języka: "nie słuchałeś, to teraz cierp". Ten cholerny instynkt macierzyński mi nie pozwala. Znów sprawia, że mięknę i zamiast karcić, to pocieszam i ocieram łzy, mimo, że w środku wszystko się we mnie gotuje.

Mam dość tych wszystkich, perfekcyjnych mam na blogach i tych psycholożek, które twierdzą, że wszystko da się załatwić spokojną rozmową i że należy dziecko zrozumieć bez względu na wszystko. A ja kurna nie rozumiem. Nie rozumiem dlaczego moja pięciolatka, której poświęcam całą siebie, której ze stoickim spokojem odpowiadam na każde pytanie, którą chwalę za każdą pierdołę i przy której wykazuję całe biliardy ton cierpliwości, nadal potrafi być dla mnie wredna.

Jutro, wraz z nowym dniem przyjdą nowe emocje. Pewnie bardziej pozytywne. Może znów będziemy się razem chichrać i będę kręcić śmieszne filmiki, żeby wysłać rodzince i pochwalić się jakie to ja mam słodkie, kochane i mądre dzieciaki. Pewnie tak będzie. I pewnie sobie pomyślę, że bredziłam bez sensu, że powinnam być wdzięczna, że mam dzieci. Że los dał mi ten cudowny przywilej bycia matką. Ale dziś mam dość i chcę to z siebie wyrzucić, żeby trochę oczyścić atmosferę, żeby nie zwariować. I nie wstydzę się swoich myśli. Będę mówić o nich otwarcie, bo jestem tylko człowiekiem, który ma prawo mieć czasem dość. Grunt, żeby w odpowiednim momencie swoje emocje opanować i przelać je na papier zamiast wyżywać się na dziecku, mimo, że czasem naprawdę kusi... 

Jeszcze tylko kieliszek wina i będzie dobrze. ;-)

A na koniec cytat z książki, który pojawił się na blogu szczesliva.pl przy okazji podobnego wpisu:

Rzuciła sweterek na półkę pod lustrem i pobiegła do dziecka. Mały klęczał przy kanapie z głową schowaną w poduszki i płakał.
– Co się stało?
– Nie ce.
– Czego nie chcesz?
– Nie. – Pokazał na telewizor.
– Nie chcesz tej bajki?
– Nie.
– Chcesz inną bajkę?
– Nie.
– Boba?
– Nie.
– Franklina?
– Nie, nie, nie!
Już się śmiał, uznał, że to świetna zabawa. A łzy mu jeszcze nie wyschły na policzkach. Podobno dzieci tak mają, potrafią w ułamku sekundy zapomnieć złe emocje. Nie wiedziała, jaki hormon był za to odpowiedzialny, ale powinni go wyodrębnić i sprzedawać w tabletkach. Wiadro by takich kupiła.
– Zebrę?
– Nie.
– Niebieskiego misia?
– Nie.
– Chuja pierdolonego w galarecie? – Ton jej głosu nie zmienił się ani o tysięczną oktawy.
Zygmunt Miłoszewski – Gniew
I tyle w temacie.

środa, 5 kwietnia 2017

Tata na medal. Jaki on jest?


Mogłabym napisać, że tata powinien poświęcać swojemu dziecku jak najwięcej czasu. Że powinien być w domu regularnie zamiast tylko bywać. No i że musi się angażować w wychowanie, być konsekwentny, nie podważać autorytetu mamy i dawać swoim zachowaniem dobry przykład. Dobrze by też było, żeby potrafił przebrać, nakarmić, wyprowadzić na spacer ubierając odpowiednio do warunków pogodowych. Powinien również wiedzieć ile należy podać lekarstwa w razie gorączki, co zrobić w przypadku zakrztuszenia i jak zabandażować ranę. Tata jest po to, żeby pokonać wszystkie potwory i duchy. Musi być najsilniejszym z super-bohaterów. Musi umieć grać w nogę i uczesać w koński ogon. No i czytać książeczki naśladując głosy bajkowych postaci. Tata powinien mieć zdolność rozwiązywania wszystkich problemów, naprawienia ulubionej zabawki i zbudowania wieży z klocków - aż do nieba. Musi zawsze dotrzymywać słowa, mówić prawdę i tylko prawdę, oraz wspierać w swoim dziecku poczucie własnej wartości. A każda spędzona z nim minuta powinna być jak jedna, wielka, fascynująca przygoda.

To wszystko naprawdę bardzo ważne, a taki tata to po prostu skarb. Niestety, w życiu nie ma ideałów. Ale czy to oznacza, że nie można być dobrym tatą nie będąc ideałem? Można. Myślę, że można być fajnym tatą nawet jak się jakimś cudem przesmyknie przez życie nie kąpiąc nigdy bobasa i nie zmieniając mu pieluszek. Chociaż wcale tego nie popieram - żeby było jasne! Nie jest też powiedziane, że złym tatą będzie ten, który dużo pracuje i mało bywa w domu. Tak naprawdę, po latach dziecko samo wystawi tacie ocenę i najprawdopodobniej będzie pamiętało w większości te dobre rzeczy, dlatego trzeba się postarać, żeby było ich jak najwięcej. Ja na przykład myśląc o moim tacie i dzieciństwie czuję smak herbaty z cytryną i miodem, którą robił mi zawsze jak byłam chora, i mam przed oczami niebo usiane gwiazdami, które wspólnie obserwowaliśmy w letnie wieczory siedząc na tarasie, a tata opowiadał mi o różnych konstelacjach. Czuję też jak wali mnie po plecach, żebym się nie garbiła. W tym przypadku akurat dłoń mojego super-bohatera nie pomogła, bo nadal się garbię niestety. 

Prawda jest taka, że każdy tata decydując się na to, żeby nim zostać, wziął na siebie ogromną odpowiedzialność i to on musi sam zdecydować, co zrobić, żeby dobrze pełnić tę rolę. Nie musi być taki, jaki powinien być według ogólnie przyjętych standardów. Jeśli nudzi go zabawa z dzieckiem w chowanego, albo nie kręci go granie w piłkę, niech pokaże mu to, co on lubi robić. Jeśli dużo pracuje w tygodniu, niech przejmie inicjatywę w weekendy. I nie musi to być zabawa od rana do wieczora non-stop. Wystarczy, że wygospodaruje trochę czasu aby w stu procentach poświęcić się dziecku, bez patrzenia w komputer ani komórkę - każde pół godziny się liczy! Ba, każde pięć minut się liczy. Każde odpowiedzenie na pytanie, każde spojrzenie w oczy, każdy całus i każde przytulenie.

Natomiast to, czego obowiązkowo każdy mężczyzna POWINIEN nauczyć swoje dzieci, to szacunek do mamy. To wpojenie im do głowy, że mama nie jest jakimś tam cyborgiem do obsługiwania wszystkich wkoło, który wcale nie potrzebuje czasu dla siebie i który właściwie mógłby żyć bez jedzenia i snu. Każdy tata musi uświadomić swoim dzieciom, że mama to istota, która ma serce, która ma uczucia. Która płacze, jak ktoś jej sprawi przykrość. Której jest smutno jak nikt jej nie słucha. Która też potrzebuje odpoczynku, opieki, czułości. Dzieci muszą słyszeć takie zdania jak: "Mama jest zmęczona, niech sobie odpocznie", "Mama źle się czuje, nie przeszkadzaj jej", "Mamie jest przykro. Nie możesz się tak zachowywać", "Pomóżmy mamie. Będzie jej miło". No bo kto inny może stanąć w obronie mamy, jak nie tata? Kto przypomni dzieciom, żeby przygotować mamie niespodziankę na urodziny? Kto je nauczy, że Dzień Mamy jest jednym z najważniejszych świąt w roku? Kto powie synowi, że kobiety mają pierwszeństwo i co to znaczy być dżentelmenem? Kto uświadomi córce, że mama nie zakazuje ze złośliwości, tylko z miłości?

"Tata ma bardzo ważną pracę. Chodzi tam na cały dzień i zarabia pieniądze, żeby były na nasze słodycze i zabawki. A co właściwie robi mama? Mama to nigdy nie ma dla nas czasu, bo albo sprząta, albo gotuje, albo pierze, albo robi jakieś inne ważne rzeczy, których my nie rozumiemy." Tak myślą dzieci. Nie zauważają już tego, że mamę mają do dyspozycji cały dzień (i noc). Że w przerwach między jednym zajęciem a drugim zabiera je na plac zabaw, albo układa z nimi puzzle. Złoszczą się na każde "teraz nie mogę", "jestem zajęta". Nikt inny, tylko tata jest w stanie uświadomić dzieciom, że to wszystko, co robi mama też jest ważne i trudne.

Drogi Tato, jeśli chcesz, aby Twój syn miał w przyszłości szacunek do swojej żony, a Twojej córki wzorem mężczyzny nie był szowinista, naucz ich szacunku  do matki. Teraz jest Twoja szansa. Nie zmarnuj jej.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...