poniedziałek, 27 lutego 2017

Kompleksy? Nie, dziękuję!


Ostatnio coraz częściej zastanawiam się nad tym jak to jest, że ludzie tak mistrzowsko potrafią wpędzać się w kompleksy. Albo też, pozwalają innym się w nie wpędzać... 
Sama należę do osób, które co jakiś czas mają problem z poczuciem własnej wartości. No bo niby lubię to, kim jestem i jaka jestem. Jednak od czasu do czasu jakaś ciemna chmura niepozytywnych myśli zawisa nade mną i mnie przytłacza.

I tak się nakręcam bez sensu. Staję przed lustrem i myślę: jestem za gruba. Taki kobiecy standard. Zmieniam spodnie, bluzkę, buty. Robię wszystko, żeby ukryć te wyimaginowane szerokie biodra i ten nie-wiem-w-którym-miejscu wystający brzuch. Dołuję się jak nastolatka, zamiast wbić sobie do tego głupiego łba: Kobieto, Ty się mieścisz w rozmiar 36, o co Ci kurna chodzi? Urodziłaś dwójkę czterokilogramowych dzieci. Brzuch miałaś w ciąży jak słoń, no i może nie jest teraz już tak jędrny i płaski jak w liceum, ale do jasnej cholery, jest bardziej niż OK.

Uwielbiam też sobie wmawiać jaką to ja jestem do dupy matką. Mam wyrzuty sumienia, że za mało się z dziećmi bawię. Za często krzyczę i tracę cierpliwość. Wmawiam sobie, że mnie nie słuchają, bo, na bank, robię coś nie tak. Że może poświęcam im za mało czasu, a może za dużo? Na pewno nie doczytałam czegoś w jednej z tych mądrych książek. 
A najlepiej jak jeszcze ktoś życzliwy zwróci mi uwagę, że jestem za mało konsekwentna. No i zdecydowanie za szybko ulegam jak dzieci płaczą, więc teraz mam za swoje. I, że niepotrzebnie tak dużo z nimi dyskutuję i negocjuję, bo z dzieckiem to trzeba krótko. I potem mętlik myśli szaleje w tej mojej głowie, zamiast zaufać swojej intuicji, która mówi mi, że może i nie jestem idealną matką, ale wiem, że wkładam w macierzyństwo całe moje serce. 

O, albo to... Jak przyjdzie co do czego, to nie ma szans, żebym znalazła pracę. Kto by mnie zechciał. Po tylu latach w domu, z dziećmi. Brak doświadczenia, brak umiejętności, już jestem za stara, wyszłam z wprawy i wiele innych studzących zapał frazesów. A pokończone kursy w Stanach to przepraszam, co? A praca w Kanadzie? A biegłość językowa? Mało? A prawie pięć lat spędzonych na planowaniu, zarządzaniu, mediacjach? No i co z tego, że w domu? A nabyte przez każdą matkę takie umiejętności jak wielozadaniowość, podzielna uwaga, kreatywność, dobra organizacja pracy... Nie liczą się? Oczywiście, że się liczą! I nie zawaham się ich użyć.

Kiedyś miałam mnóstwo kompleksów. Jak teraz o niektórych z nich myślę, to wybucham śmiechem, bo wydają mi się takie nierealne. W podstawówce sen z oczu spędzały mi piegi. Piegi! Phi... Dziś już ich nawet nie widzę. Owszem, z biegiem lat jakoś tak zjaśniały i pojawiają się już tylko na słońcu, ale jak już są, to patrzę na nie zupełnie inaczej niż przed laty. Teraz wydają mi się urocze. I to tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że kompleksy powstają tylko i wyłącznie w naszej głowie...

Kiedyś wydawało mi się też, że w życiu nie znajdę sobie faceta. Patrzyłam w lustro i myślałam: Kto zechce taką szkaradę... Co najmniej jak bym była Fioną ze "Shreka" - oczywiście tą po zmroku. Pamiętam jak rodzice próbowali dodać mi pewności siebie powtarzając do znudzenia, że jestem śliczną dziewczyną. A ja byłam przekonana, że mówią tak tylko dlatego, bo przecież rodzicom nie wypada mówić inaczej. A potem zjawił się taki jeden, w dodatku całkiem przystojny, który patrzył na mnie z zachwytem twierdząc, że jestem piękna. Piękna? Ja? Oryginalna, nietypowa, interesująca - może tak, ale na pewno nie piękna... A potem, im bardziej wierzyłam w to, że może rzeczywiście jestem atrakcyjna, tym bardziej taką się czułam.

Często jest tak, że ludzie do tego stopnia nie wierzą w siebie, że zawsze znajdą w sobie jakiś mankament - nawet gdyby wszyscy wokół kompletnie tego nie zauważali. Kobiety wydają się sobie za grube, podczas gdy inne patrzą na nie z zazdrością myśląc: ta, to ale ma figurę. Skupiają się na swoim małym biuście i krzywych nogach nie mając pojęcia, że ktoś inny zazdrości im pięknych rysów twarzy, albo smukłej talii. Sen z powiek spędza im to, że nie zrobiły kariery, nie doceniając tego, że mają wspaniałe dzieci, które tak cudownie wychowują.
Panowie często mają kompleksy, że zarabiają mniej niż żona. Tak naprawdę większości z tych żon kompletnie to nie przeszkadza. Doceniają natomiast zaangażowanie w domu i bliski kontakt taty z dziećmi. No i standard... są też faceci, którzy są niezadowoleni ze swojego "rozmiaru"... Odwieczne pytanie: czy bardziej liczy się grubość czy długość? No i czy w ogóle rozmiar ma znaczenie? Otóż, najbardziej to liczą się umiejętności, ale do tego, drodzy Panowie, jest potrzebne trochę wiary w siebie i... absolutny brak kompleksów!

Myślę, że to może być też trochę kwestia polskiej mentalności. W złym tonie jest przecież mówienie dobrze o sobie i bycie zbyt pewnym siebie. Ja uważam, że świetnie jest znać swoją wartość i swoje atuty. Niestety większość ludzi, osobę dobrze się o sobie wypowiadającą, postrzega jako kogoś zarozumiałego. A już biada jak jakaś laska wrzuci na "fejsa" zdjęcie w bikini "chwaląc" się swoją nienaganną figurą, bo jest na tyle pewna siebie, że odważyła się to zrobić. Większość pewnie skomentuje to pozytywnie, ale co tak naprawdę myślą... może lepiej nie wiedzieć...

W każdym razie ja, ta piegowata szkarada, bez przyszłości, każdego dnia walczę ze swoimi kompleksami. Staram się kochać siebie taką jaką jestem i nie przepraszać za to, że są rzeczy, w których wiem, że jestem naprawdę dobra. I, że mam piękne, zielone oczy. O!

Panowie i Panie, szkoda życia na zamartwianie się swoimi mankamentami, na które najczęściej zupełnie nie mamy wpływu. Włączcie zatem uśmiech numer pięć i kroczcie dumnie przez świat. Kochajcie siebie, bo tylko wtedy będziecie piękni, jak będziecie emanować wewnętrznym pięknem i pewnością siebie!

wtorek, 21 lutego 2017

Czym jest miłość?


Miłość jest wtedy, kiedy Ty, zakompleksiona szara myszka, nagle stajesz się piękna, bo On Cię taką widzi. Kiedy z tej przeciętnej zamieniasz się w wyjątkową, bo taka jesteś dla Niego. Gdy Twój, dotąd nieśmiały, głos nabiera mocy i pewności, gdyż jest ktoś, kto chce go słuchać.

Miłość jest wtedy, gdy On nie zakłada Ci na palec brylantu, bo wie, że byłoby to zbyt banalne. Że komu jak komu, ale Tobie należy się kamień nietypowy - tak, jak nietypowa jesteś Ty. No i taki, który będzie komponował się z kolorem Twoich oczu, za który przecież, między innymi, tak bardzo Cię pokochał.

Miłość jest wtedy, kiedy On spełnia Twoje marzenia, kiedy w Ciebie wierzy, wspiera Cię i zawsze jest po Twojej stronie. Nawet, gdyby cały świat był po przeciwnej. Nie podcina Ci skrzydeł i ufa, że decyzje, które podejmujesz są słuszne.

No i wtedy, gdy do plecaka pakuje dodatkową bluzę, bo wie, że na pewno będzie Ci zimno. Zna już na wylot swojego zmarzlaka. Gdy nie wyjada Ci z talerza, bo wie, jak bardzo tego nie znosisz. I kiedy pyta, które z Twoich zdjęć może wrzucić do sieci, żebyś się czasem nie wściekała, że na jakimś wyglądasz za grubo. Oczywiście On w ogóle tego nie widzi, ale już dawno przestał polemizować z Twoimi absurdalnymi kompleksami.

Albo jak jesteś w ciąży i codziennie rano, przez dwa miesiące,  na stoliczku koło łóżka stoi śniadanie: jedna skibka z serkiem, jedna z dżemem. Niczego innego nie tolerują Twoje poranne mdłości. On o tym wie. A potem trzyma Cię za rękę przy porodzie i cierpi, autentycznie cierpi, razem z Tobą. I później płacze razem z Tobą - ze wzruszenia.

Miłość jest wtedy, kiedy narodziny dzieci Was nie dzielą, bo wiecie, że działacie w jednej drużynie. Kiedy wszystkie trudności, które napotykacie na swej drodze, jako rodzice, sprawiają, że Wasz związek staje się jeszcze mocniejszy i dojrzalszy.

Miłość jest wtedy, kiedy widzieliście już wszystko: tłuste włosy w chorobie, zwisające fałdki po ciąży, krew z nosa, biegunki, wymioty, dziury w brzuchu po operacji oraz inne przypadłości i nic... nic nie jest w stanie Was zniechęcić ani obrzydzić. Mało tego. Po kilkunastu latach On patrzy na Ciebie tak, jak byś była wciąż tą samą laską, w której się zakochał dawno, dawno temu. I nawet nic nie musi mówić. Ty wiesz, że nadal go kręcisz.

A wtedy kiedy siedzicie na kanapie, cholernie zmęczeni po całym dniu, włączacie jakiś durny serial i nawet gadać Wam się nie chce, ale ani jedno ani drugie nie bierze sobie tego do serca. I kiedy nie macie siły na grę wstępną, seksowną bieliznę i zmysłowe dialogi, ale mimo wszystko jest Wam dobrze, bo zawsze jest Wam dobrze. To też jest miłość. 

I wtedy, kiedy pokłócicie się tak, że sobie myślisz: "mam go dość!", "tydzień się do niego nie odezwę!"... A potem on wraca z pracy i nie jest wcale mniej wkurzony, poważna rozmowa wisi w powietrzu i wydawałoby się, że Cię oleje i zamknie się w pokoju, ale nie... On wtedy Cię przytula, tak bez słów, bo chce, żebyś wiedziała, że mimo wszystko Cię kocha... A Ty wiesz, że to naprawdę jest prawdziwa miłość.

Motylki wylatują z brzucha. Mija szaleństwo pierwszego zauroczenia. Przychodzi rutyna. Pojawiają się kryzysy. Zmarszczki. Siwe włosy. Proza życia. A Ty nadal kochasz i czujesz się kochana. To właśnie jest miłość.

A jak przez ułamek sekundy pomyślisz sobie, że mogłabyś Go stracić... dreszcz Cię przeszywa po koniuszki palców, a serce skacze do gardła. Natychmiast wyrzucasz z siebie te myśli, bo one za bardzo bolą. Powracasz na ziemię i kochasz dalej...



Na wspólną radość. Na chleb powszedni. Na poranne otarcie oczu w blasku słonecznym. Na nieustające sobą zdziwienie. Na gniew, krzywdę i przebaczenie. Wybieram Ciebie.
- Konstanty Ildefons Gałczyński


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...