czwartek, 21 września 2017

O tym jak dziesięć lat temu, w tajemnicy przed światem, brałam ślub z sobowtórem Janusza Korwina-Mikke


Dziś mija 10 lat odkąd mój mąż został moim mężem. :-) To był nasz pierwszy ślub (cywilny), bo drugi (kościelny) był trzy lata później. 

Pamiętam ten dzień jak dziś, bo nie miał nic wspólnego z bajkowymi ślubami, w których każdy szczegół musi być dopracowany aż do mdłości. Pamiętam moją garsonkę, kupioną na wyprzedaży w Reseved i garnitur P., który rodzice kupili mu na bierzmowanie. I tę muszkę, w której wyglądał jak Janusz Korwin-Mikke. :P 

Żeby dojść do sali ślubów musieliśmy się przebić przez tłumy ludzi czekających w USC po odbiór paszportu. Sesję zdjęciową robiła nam znajoma w pobliskim parku. O ślubie wiedzieli tylko nasi rodzice i rodzeństwo. Całej reszcie powiedzieliśmy, kiedy już mieliśmy akt ślubu w ręku - myśleli, że to podróba. ;-) Przyjęcie ślubne przygotowywaliśmy sami (gotowałam oczywiście ja), a kilka dni później mój mąż pojechał w podróż poślubną ze swoim tatą w góry - beze mnie. :P

Taki to był nietypowy ślub, na przekór wszystkim konwenansom - dokładnie taki, jaki jest nasz związek: inny i wyjątkowy.

Dwa miesiące po ślubie podbijaliśmy już wspólnie Amerykę Północną i zaczynaliśmy naszą wspólną przygodę, która trwa do dziś.

Jaka jest moja recepta na udany związek?

Po prostu się ze sobą zaprzyjaźnić, bo przyjacielowi da się więcej wybaczyć. Bo przyjaciela akceptujemy takim, jaki jest i nie usiłujemy go za wszelką cenę zmienić. Z przyjacielem jesteśmy, bo lubimy jego towarzystwo. Bo się z nim nie nudzimy. Bo mamy wspólne pasje.  Bo nigdy nam nie brakuje tematów do rozmowy. A jak nasz przyjaciel nas zawiedzie, to mu to po prostu mówimy - szczerze, ale tak żeby go nie ranić. Następnie do przyjaźni dodajemy duuuużo namiętności, masę czułości i co jakiś czas flirciarskie spojrzenia, po których miękną nogi i już. Nic więcej nie trzeba. ;-)


Z jednej strony to aż 10 lat, a z drugiej tylko tyle, bo ten czas tak cholernie szybko płynie… Chociaż z drugiej strony czasem zastanawiam się  jak ja to zrobiłam, że wytrzymałam z tym Oszołomem tak długo? :P No i właściwie dlaczego właśnie On?

Jakiś czas temu byłam sama w Polsce i miałam okazję brać udział w pewnej imprezie. Po powrocie do Szwajcarii, jak przystało na lojalną żonę, opowiedziałam P. o takim jednym co mnie zarywał… P. spojrzał na mnie spode łba i w pierwszym momencie niby serio powiedział: “Chyba przestanę Cię samą gdziekolwiek puszczać”, a potem dodał: “Ale w sumie patrząc na to Twoje zdjęcie, które przesłałaś mi przed imprezą, to dziwię się, że tylko jeden Cię podrywał” :D 

I za to właśnie go kocham! Za to, że nie robi mi dzikich scen zazdrości, że mi ufa, i że  nie każe mi rezygnować z własnego ja na rzecz jakiejś chorej wizji związku. Dzięki temu wiem, że naprawdę mnie kocha.

Czy mój P. jest idealny? Hm... jak by to ująć… Jest idealny w swojej nieidealności :D


czwartek, 20 lipca 2017

Sałata lodowa z tuńczykiem i dodatkami


Składniki na sałatkę:

  • około 200-250g sałaty lodowej
  • około 200g (mniej więcej 15 sztuk) pomidorków typu cherry, ale mogą być też duże pokrojone w kostkę.
  • puszka tuńczyka w sosie własnym
  • około 100g żółtego sera typu Emmentaler (najlepiej, oczywiście, żeby był oryginalny szwajcarski)
  • 2-3 łyżki mieszanki pestek (ja użyłam słonecznika, dyni oraz pinii)
  • ćwierć lub pół dużej (w zależności od upodobań) czerwonej cebuli


Dressing:

  • 1 łyżka jogurtu greckiego
  • 1 łyżka majonezu
  • 2 łyżki octu winnego białego
  • 2 łyżki oliwy z oliwek
  • mały ząbek czosnku wyciśnięty przez praskę
  • płaska łyżeczka suszonego oregano
  • sól i pieprz do smaku

Przygotowanie:

Przygotować dressing łącząc wszystkie składniki w miseczce, odstawić na kilka minut do lodówki. Do miski wsypać umytą, osuszoną i pokrojoną/rozerwaną na mniejsze kawałki sałatę. Pomidorki przekroić na połówki (w małych pomidorkach szypułki można zostawić). Odsączyć tuńczyka i rozdzielić widelcem na drobniejsze kawałki. Pokroić w kosteczkę ser, a cebulę w półplasterki. Wszystkie przygotowane składniki oraz pestki dodać do sałaty. Polać dressingiem, wymieszać i gotowe.

Wskazówki:

Do sałatki można dodać również jajko ugotowane na twardo i pokrojone w ćwiartki. Wtedy będzie jeszcze bardziej pożywna. Do podania polecam białe wino i świeżą pszenną bagietkę. Ja wybrałam, widoczną na zdjęciu, zdrowszą wersję i też było smaczne.


piątek, 14 lipca 2017

Ta jedna chwila


Czy jest jakiś limit szczęścia? Czy każdy ma swój przydział spokojnych i radosnych dni? Czy bilans zawsze musi wyjść na zero? 

Żyjesz sobie i jest Ci dobrze? Nieee, nie myśl sobie, że tak już będzie zawsze. Miałaś dwa tygodnie spokoju, teraz czas powycierać smarki. 

Udały Ci się kilkudniowe wakacje? O Ty szalona... teraz musisz odpracować. Wyrok? Dziesięć dni choroby bostońskiej! 

Dałaś radę nadrobić domowe zaległości? No chyba żartujesz... Zaraz będą następne. Mąż idzie do szpitala. 

Cieszysz się, że w końcu zaczęłaś wysypiać się w nocy? No to już się obudź z tego pięknego snu. Kolejne zapalenie krtani... czas... start! Twój syn się budzi i nie może złapać tchu, ale to nic - lekarze przecież mówią, że to nie takie groźne na jakie wygląda. 

Papa Ci się śmieje, bo kupiliście nowy samochód? No to lepiej zjedz cytrynę, albo posprzątaj rzygi, bo przecież pierwsza przejażdżka musi być ochrzczona!

Czasem mi się wydaje, że za każdy uśmiech trzeba zapłacić  łzami, a za każdą radość smutkiem. Ten, kto ma szczęście w kartach, ma "przesrane" w miłości. Ten, który potrafi robić pieniądze ma kiepskie zdrowie. A ten, kto ma "wszystko" jest skurwysynem i nikt go nie lubi. Tak zwana równowaga w przyrodzie. Za każde życie jedna śmierć.

Jak za długo jest dobrze, to musisz się spodziewać, że to pewnie cisza przed burzą... Jeszcze nie wiadomo z której strony uderzy, ale raczej nie przejdzie bokiem.

Bywam naprawdę zmęczona tą huśtawką i tą ciągłą walką. W dodatku giry z dupy bym powyrywała tym moim trzem malkontentom, dla których szklanka zawsze jest do połowy pusta. I mam czasem ochotę przyszyć im do buzi jakąś łatkę z uśmiechem, bo mojego już za czterech przestaje wystarczać. No ale z drugiej strony... Co ja bym bez nich zrobiła?

Dlatego codziennie dziękuję. Dziękuję za to, że to tylko katar. Że to tylko wyrostek. Że płaczą i marudzą, bo to znaczy, że są zdrowi i silni. Że żyją. Dziękuję za tęsknotę, bo ona zbliża. Dziękuję za kryzysy, bo one budują. Dziękuję za przeciwności, bo sprawiają, że staję się mądrzejsza. Dziękuję za to, że kocha, choć nierzadko okazuje to w bardzo gburowaty sposób. I dziękuję za siłę, której nauczyli mnie rodzice, a trochę też życie samo w sobie.

Staram się codziennie łapać chwile, które dają mi szczęście. Jedna taka chwila wystarczy, żebym mogła uznać dzień za udany. Kawa wypita w spokoju zanim jeszcze obudzą się dzieci. Piosenka zasłyszana w radiu, która porywa mnie do tańca. Każde "kocham cię, mamusiu" - nawet jeśli pół godziny wcześniej było poprzedzone burkniętym pod nosem "głupia mama". Zapach deszczu po całym dniu upału. Długa rozmowa, z kimś dawno nie widzianym. Ten pierwszy łyk zimnego piwa po męczącym, gorącym dniu. Impreza z ludźmi, przy których nic nie muszę udawać. Piękny kolor nieba widziany z balkonu. Przyjemny wiatr dający orzeźwienie. Radość tego, któremu pomogę. Uśmiech tego, któremu sprawię przyjemność. Prośba o dokładkę ugotowanego przeze mnie obiadu. Każdy sukces bliskich mi osób. Każda dobra wiadomość. Miłe słowo. Czuły gest. Dotyk. Chwila ciszy po całym dniu z dzieciakami. I to uczucie błogości za każdym razem, kiedy mnie któryś z tych moich trzech malkontentów przytuli. Bezcenne.

I jak tak sobie policzę te wszystkie piękne chwile, które pojawiły się w całym moim życiu, to może jednak bilans nie jest wcale na zero, a jednak trochę na plus... 


Ciesz się w życiu drobiazgami, bo któregoś dnia możesz spojrzeć za siebie i zobaczyć, że były to rzeczy wielkie.
Robert Brault




piątek, 7 lipca 2017

Ja, matka wariatka.


Zostać mamą to naprawdę wielkie szczęście. To coś, czego nie da się porównać z niczym innym. Wspaniałe przeżycie. Powód do dumy, wzruszenia, początek nowej przygody. Jednak obojętnie jak pozytywne by to wydarzenie wywoływało w nas emocje, jedno jest pewne. Ten dzień, w którym rodzi się nasze dziecko. Ba! Dzień, w którym zobaczymy dwie kreski na teście ciążowym, bardzo nas zmienia. Na zawsze.

Od tej chwili w naszym mózgu zaczynają dziać się tajemnicze i, nieraz niewytłumaczalne dla nas, rzeczy. Od tej pory przestawia się nasza hierarchia wartości i stajemy się, w pewnym sensie, niewolnicami naszych dzieci. I choć byśmy nie wiadomo jak się starały, nawet na chwilę, z tej niewoli wyrwać, to ona w końcu i tak nas dopadnie - czy tego chcemy czy nie. Obojętnie czy nasza latorośl ma pięć miesięcy, pięć lat, czy dwadzieścia pięć lat.

Mam takie wrażenie, że matki, to najbardziej skomplikowane i nieracjonalne umysły, które, wobec swoich dzieci działają wyłącznie opierając się na intuicji i emocjach. To kobiety, które w oczach innych mogą jawić się niekiedy jako rozhisteryzowane i przewrażliwione krejzolki. Jak byłam nastolatką to tak właśnie po cichu myślałam o swojej mamie. A ona powtarzała to znienawidzone przez ze mnie: "Jak będziesz miała własne dzieci, to zobaczysz!". No i zobaczyłam...

A teraz ciągle walczą we mnie dwie osoby: matka wariatka i matka pozornie wyluzowana.

Ta pierwsza co pięć minut idzie do swojego noworodka i sprawdza czy oddycha. Ta druga mówi: "Ciesz się, że śpi i napij się kawy".

Ta pierwsza się martwi, że młody jest niespokojny, wierci się przez sen. Na pewno będzie chory! Ta druga mówi: "Jak będzie chory, wtedy będziesz się martwić. Na razie ciesz się, że śpi i napij się wina."

Ta pierwsza niepokoi się, że odkąd położyła dziecko spać, ono nie zmieniło w ogóle pozycji. "Może coś jest nie tak? Idę sprawdzić." Poszła. Dziecko oczywiście się obudziło, bo drzwi zaskrzypiały. Ta druga wkurzona: "I po co Ci to było, głupia? A mogłaś się zrelaksować, napić się wina...".

Ta druga nie reaguje jak dzieci płaczem i krzykiem próbują coś wymusić. Postanawia być twarda i po prostu "wyłączyć się". Ta pierwsza dochodzi do wniosku, że to jest nie do wytrzymania. "Dam Ci wszystko, co tylko chcesz, ale przestań już jęczeć!"

Ta pierwsza płacze jak zostawia dziecko pierwszy raz w przedszkolu. Martwi się, że jej maluszek będzie cały dzień rozpaczać i tęsknić za swoją mamusią. Ta druga myśli: "Nareszcie trochę wolności i spokoju!"

Tej pierwszej jest przykro, że dziecko nie chce wyjść z przedszkola, bo dobrze się bawi. Miała nadzieję, że od razu jak ją zobaczy, padnie jej w objęcia. Ta druga myśli: "Hm, mogłam przyjść później. Zdążyłabym napić się jeszcze kawy."

Ta pierwsza się przejmuje, bo młody od rana jakiś taki marudny. Na pewno będzie chory! Ta druga myśli: "On zawsze jest marudny. To jeszcze o niczym nie świadczy. Wyluzuj i napij się wina - póki jeszcze zdrowy."

Ta pierwsza panikuje, że dziecko ma wysoką gorączkę i jest jakieś takie "dziwne" - cokolwiek to znaczy. Ta druga myśli: "Nie pierwszy raz i nie ostatni. Minie."

Ta pierwsza się powstrzymuje, bo pod żadnym pozorem nie wolno krzyczeć na dzieci. Ta druga bierze głębi oddech i wyrzuca z siebie: "Uspokójcie się bo zwariujęęęę!!!" i od razu czuje się lepiej.

Ta druga się cieszy, bo planują z mężem wakacje tylko we dwoje. Całe pięć dni bez dzieci. Bosko! Ta pierwsza się zastanawia: "Czy pięć dni to nie za długo? Czy one aby na pewno poradzą sobie bez mamusi?"

Ta druga myśli: "Boże, jestem kompletną wariatką!". Na co ta pierwsza odpowiada: "Ale ja to wszystko z miłości..."



piątek, 23 czerwca 2017

Podzielę się z Wami moją miłością, chcecie?


„Łatwiej mieć zasady, kiedy się jest najedzonym”.
Mark Twain

Zupełnie nie pamiętam kiedy ugotowałam swoje pierwsze danie. Ale wiem, że grzebanie w kuchni fascynowało mnie już jak byłam małą dziewczynką. Obserwowałam z wielkim zaciekawieniem jak moja prababcia lepiła pierogi, jak babcia smażyła kotlety schabowe i jak mój tata przyrządzał strogonowa. Zawsze lubiłam też jeść. Jak się urodziłam ważyłam prawie pięć kilo i nigdy nie byłam niejadkiem. Wręcz przeciwnie. Zdarzało się, że zjadałam resztki po mojej kuzynce, która lubiła grymasić. Przez pewien czas mój brat mówił do mnie "Grubasku", choć do grubaska trochę mi brakowało. Byłam po prostu... mięciutka. Na szczęście, w wieku chyba trzech lat zaczęłam smukleć i tak, nie licząc kilku grubszych epizodów, została mi smukłość do dziś.

Została mi też miłość do jedzenia i do gotowania. Uwielbiam tworzyć w kuchni, próbować nowe przepisy i smakować dań z różnych rejonów świata. Uwielbiam podróże kulinarne, włóczenie się po knajpkach i odwiedzanie targów ze świeżymi, regionalnymi produktami. Podoba mi się typ włoskiej rodziny, która siada przy wspólnej biesiadzie, snuje rozważania o życiu i śmierci i śmieje się przy tym do rozpuku. Zawsze marzył mi się dom z profesjonalnie wyposażoną kuchnią, w której będą leżeć świeże pomidory i rosnąć aromatyczne zioła. W którym będzie pachnieć pyszną kawą, a w niedzielę świeżym ciastem. Miałam zapraszać swoją rodzinę na weekendowe obiady i rozpieszczać ich tak, że z przejedzenia nie będą mogli wstać od stołu. 

Gotowanie traktuję jak swego rodzaju terapię. Kiedy staję w kuchni, zaczynam kroić, siekać, mieszać, przyprawiać - zatapiam się w tym absolutnie i... po prostu odpoczywam. Szczególnie psychicznie. Nawet jak dzieciaki biegają po domu, kłócą się, psocą... Mimo, że owszem, wkurza mnie to niemiłosiernie jak muszę przerywać to, co robię i ich uspokajać, gdy gotuję mam w sobie więcej cierpliwości i opanowania. Taka magia, która zawsze na mnie bardzo pozytywnie działa.

No! To był trochę przydługawy wstęp do zakomunikowania Wam, że wprowadzam do mojego bloga cykl z przepisami. Na pierwszy ogień idą sałatki, które po prostu kocham! A w sumie ja i mój P. Sałatki pojawiają się na naszym stole co najmniej trzy razy w tygodniu i przybierają różne formy. Kiedyś dostałam nawet zadanie od mojego męża, żeby codziennie przez tydzień robić na kolację sałatkę. A jako, że ja jestem kulinarnie bardzo ambitna, to każdego dnia na stole pojawiała się inna wersja.

Dla mnie właśnie sałatki są sposobem utrzymania smukłej sylwetki. Staram się żeby były one pożywne, ale zdrowe i naturalne. Polecam je również na obiad. Dużym talerzem sałaty z dodatkiem pieczywa można się naprawdę solidnie najeść, a nie ma się potem uczucia ciężkości i ospałości, które paraliżuje nas przez resztę dnia.

A oto moja pierwsza propozycja dla Was:

Czerwona sałata z gorgonzolą i winogronami

  • około 150 gram winogron bez pestek (żeby pozbyć się goryczki)
  • około 150 gram sałaty. W Szwajcarii ta, którą kupuję nazywa się roter Kopfsalat i wygląda tak:

Niestety nie wiem czy jest ona dostępna również w Polsce. Jeśli nie to może być też zwykła sałata masłowa albo dębolistna.
  • garść orzechów włoskich lub pekan (może też być pół na pół)
  • 125 gram sera z niebieską pleśnią typu Lazur albo Gorgonzola

Dressing:
  • 4 łyżki oliwy z oliwek
  • 2 łyżki octu winnego z białego wina
  • 2 łyżki musztardy (niezbyt ostrej)
  • 1 łyżka syropu klonowego (lub ewentualnie 1 łyżeczka płynnego miodu)
Przepis jest na dużą miskę sałaty, którą oczywiście można rozdzielić na kilka osób. My zjadamy ją we dwoje. Wtedy rozrywam liście sałaty na mniejsze części. Rozkładam na dwa głębokie talerze. Umyte i przekrojone wzdłuż na pół winogrona rozkładam na sałacie. Następnie to samo robię z pokrojonym w kosteczkę (1x1cm) serem. Na koniec posypuję rozdrobnionymi w rękach orzechami. 
Wszystkie składniki dressingu najlepiej umieścić w małym słoiczku. Zamknąć go szczelnie i wstrząsać tak długo aż powstanie gładki sos. Polać nim sałatkę i gotowe! 

Oczywiście aby sałatka smakowała jeszcze lepiej, zachęcam do popicia jej kieliszkiem wina. Najlepiej jakieś wytrawne czerwone, ale białe wytrawne też się nada.

Smacznego :-)






poniedziałek, 22 maja 2017

Czy nasz związek przetrwa?


Stało się. Zdradziła. Walczyła ze sobą do końca, ale dała za wygraną. Z mężem mijali się od miesięcy, może nawet od lat. Już nawet nie pamięta od czego to się zaczęło. Najpierw jedna kłótnia, druga, jakieś problemy z dziećmi, stres w pracy, brak czasu dla siebie. Mąż przestał ją zauważać. Tak twierdziła. Czuła, że staje mu się obojętna. Któregoś dnia wyszła z domu smutna, z poczuciem odrzucenia i cholernego rozczarowania, bo nic już nie było takie same. Pytała samą siebie gdzie podziała się ta bliskość, namiętność i uczucie, które tak mocno połączyło ich przed laty. I właśnie wtedy, przypadek sprawił, że pojawił się ten drugi. Nowy pracownik w jej biurze. Spotkali się w korytarzu, a on się przedstawił. A potem zapytał, dlaczego jest taka smutna. I to był ten moment, który zaważył o jej przyszłym życiu... bo pierwszy raz od, nie pamiętała jak dawna, znalazł się ktoś, kogo zainteresowały jej uczucia. Ktoś, kto ją dostrzegł...

On też miał swoją tajemnicę, swoje problemy i rozterki. Potrzebował bliskości. Potrzebował kobiety, w której oczach zauważy pożądanie. Widział, że ona pragnie tego samego co on. Nie potrafił już dłużej się hamować. Nie wierzył w to, że z jego małżeństwa jeszcze cokolwiek będzie. Właśnie mijał rok odkąd żona przestała z nim sypiać. A on nie wyobrażał sobie związku bez pożądania i namiętności. W pamięci miał obraz swojej żony sprzed lat... Tak go kiedyś potrafiła kokietować i sprawić, że serce biło mu trzy razy szybciej. Szalał na jej punkcie. Dokładnie to samo poczuł teraz, z tą drugą...

Odkąd zaczęłam pisać bloga czuję się czasem jak Carrie Bradshaw z Seksu w wielkim mieście, która obserwuje  i wsłuchuje się w ludzi, których spotyka na swej drodze, a potem stara się wyciągać wnioski. No i jak tak sobie zbieram wszystkie swoje obserwacje do kupy i przetwarzam w głowie to, co usłyszałam od wielu osób w moim otoczeniu, wniosek nasuwa mi się jeden. Właściwie nie jest to żaden wniosek. To odczucie. Odczucie przerażenia. Bo przeraża mnie to, jak ludzie w dzisiejszych czasach traktują związki. Z jaką łatwością potrafią siebie i swoje postępowanie usprawiedliwiać i jak w ogóle nie mają determinacji do tego, żeby walczyć. A przede wszystkim nie potrafią ze sobą szczerze rozmawiać. I potem mówią po prostu: trudno, nie udało się i zaczynają nowe życie.

Historia na początku wpisu jest z jednej strony zmyślona, a z drugiej tak prawdziwa, bo mogłaby dotyczyć każdego z nas. Pytanie tylko czy ona musiałaby się właśnie tak zakończyć. Czy rzeczywiście można usprawiedliwić zdradę brakiem zainteresowania ze strony partnera, albo tym, że żona nie ma ochoty na seks? A może wystarczy o tym porozmawiać? Tak na spokojnie, bez wyrzutów i pretensji. Tak szczerze, bez owijania w bawełnę. Może nie warto mieć cichych dni i kumulować w sobie złych emocji. Może trzeba dobitnie wyrażać swoje potrzeby i uczucia, nawet jeśli czasem ranią albo szokują. 

Może gdyby kobiety przestały oczekiwać od faceta, że będzie czytał w ich myślach, tylko mówiły jasno czego potrzebują. Może gdyby mężczyźni postarali się być trochę bardziej empatyczni, a mniej egoistyczni. Może gdyby faceci nie oczekiwali, że będziemy zawsze gotowe do seksu, nawet jak się nie wykażą żadną kreatywnością. A kobiety przestały traktować seks jako obowiązek wobec męża, tylko zaczęły czerpać z tego przyjemność pokazując mu odważnie, czego potrzebują. Może wtedy byłoby nam łatwiej spotkać się gdzieś w połowie drogi i wspólnie walczyć o miłość. Może... a może nie?!

To trochę tak jak z posiadaniem dziecka. Okres ciąży to jest pikuś w porównaniu do tego, co następuje później. Tak samo jest ze związkiem. Znaleźć faceta, to tylko malutka część sukcesu. Zatrzymać go przy sobie, to dopiero jest sukces.

Chciałabym powiedzieć, że mnie problem nie dotyczy, bo ja wiem jak sprawić, żebyśmy byli ze sobą szczęśliwi do grobowej deski. Prawda jest taka, że nie wiem co z nami będzie, bo nikt tego nie wie. Zdarzają się niestety sytuacje beznadziejne, z których trudno wyjść bez szwanku. Zdarzają się związki, których nie da się uratować, choć bardzo byśmy chcieli. Ale jedno jest pewne i jedno wiem. Wiem, że będę walczyć. I nie wtedy kiedy pojawi się jakiś problem, tylko na co dzień. Nie będę brała tego szczęścia i tej miłości za pewnik, ale będę jej bronić każdego dnia, żeby nikt inny nie sprzątnął mi jej sprzed nosa. Może jestem naiwną romantyczką, która wierzy w bajki z happy endem. Ale przecież podobno wiara czyni cuda. I tego się trzymam.


czwartek, 4 maja 2017

Dresiara czy fajna laska? Wybór należy do Ciebie!


Oj, jak mi się czasem nie chce... Sprzątać chaty, robić prania, ogarniać po raz n-ty bałaganu zrobionego przez dzieci. Daleko mi do idealnej pani domu, choć naprawdę chciałabym nią być. Chciałabym żyć w fajnie urządzonym, według mojego gustu, mieszkaniu, w którym wszystko ma swoje miejsce: każda książka, świeczuszka, poduszka. Chciałabym się budzić rano i nie widzieć sterty naczyń wynurzających się z kuchni. Chciałabym chodzić spać z poczuciem, że zrobiłam wszystko, co sobie zaplanowałam.

Niestety, będąc mamą dwójki dzieci muszę pogodzić się z rzeczywistością. Ni to szarą, ni to kolorową, ale rzeczywistością. Z tym, że to właśnie dzieciaki organizują mi dzień i mają wpływ na to, co zdążę, a czego nie zdążę zrobić. To one wymyślają na bieżąco design mojego salonu. To przez ich łobuzerskie zapędy nie mogę pozwolić sobie na kruche i delikatne przedmioty w pokoju, bo mogłyby paść ich ofiarą. Ale niech im będzie, wzięłam to na klatę i, przyznaję, nielekko, ale pogodziłam się już z takim losem.

Jest jednak potrzeba, z której tak łatwo nie zrezygnuję. O którą walczę i będę walczyć codziennie. Potrzeba dbania o siebie. Chęć podkreślania i pielęgnowania swojej kobiecości. Pragnienie bycia atrakcyjną i stylową. Nie mówiąc już o podstawach higieny, takich jak świeżo umyte włosy, zadbane paznokcie, gładkie nogi i inne części ciała nadające się do depilacji. Bo to są podstawy, ale nawet na nie niektóre mamy, szczególnie te świeżo upieczone, po prostu nie mają czasu.

Przypominam sobie taką sytuację, że kiedyś będąc na wakacjach za granicą ktoś (nasz rodak zresztą) poznał, że jestem Polką, zanim się w ogóle odezwałam! Kiedy zapytałam skąd wiedział, odpowiedział, że po wyglądzie i sposobie ubierania... Hm, no cóż... nie bardzo wiedziałam wtedy, czy powinnam była uznać to za komplement czy raczej za obelgę. Nie chciałabym jednak, żeby ktoś kiedyś po tym samym rozpoznał, że jestem matką, bo to raczej komplementem by nie było.

Nie raz słyszę o mamach, które się zaniedbały w trakcie ciąży, po ciąży, które straciły siłę, motywację, żeby być piękne. A przecież to, że wyjdziemy za mąż i urodzimy dzieci nie oznacza końca naszej kobiecości. Jestem przekonana, że jako zabiegane matki, będące, nie raz, osmarkane i poplamione przez te nasze urwisy, tej kobiecości potrzebujemy jeszcze bardziej! Ale jak to zrobić? No i kiedy? Bo przecież ciągle musimy wybierać na co wykorzystać te skrawki wolnego czasu, które nam zostają z całego dnia.

Ja zaczęłam już w ciąży. Przede wszystkim nie słuchałam babć i życzliwych ciotek, które kazały mi jeść za dwoje. Jadłam tak samo jak zawsze. Tak, żeby dostarczać organizmowi wszystkich potrzebnych składników, ale równocześnie, żeby nie wdrażać w życie teorii, która mówi, że w ciąży można jeść tyle ile się chce, bo przecież i tak przybędzie nam kilogramów. Teraz moją dewizą jest jeść równo i regularnie, czego staram się od urodzenia uczyć również moje dzieci.

Pozostałam też wierna jodze, którą wprost uwielbiam! Ćwiczyłam dwa razy w tygodniu prawie do samego końca ciąży i bardzo pomogło mi to wrócić do formy po porodzie. Jak pojawiły się dzieci, to równocześnie pojawiły się też deficyty czasu. Na szczęście są rzeczy, które można robić wraz z dziećmi, żeby pozostać w ciągłym ruchu i formie. Ja wybrałam długie spacery. Z maluchem w wózku można spokojnie robić nawet ośmio-dziecięcio-kilometrowe spacery, a starszaka wyposażamy w hulajnogę albo rower i idziemy tak szybko, żeby go dogonić - intensywny trening murowany! Wiadomo, nie zawsze wychodzi to tak jak byśmy chciały, bo dzieci mają to do siebie, że czasem po prostu nie chcą współpracować, ale myślę, że mimo wszystko, dla zdrowia, własnego i dzieci, trzeba wyrobić  w sobie taki nawyk codziennego ruchu na powietrzu. Czasem nie zdajemy sobie w ogóle sprawy z tego ile takie krótkie nóżki naszych dzieciaków mają w sobie siły. Zosia ostatnio przeszła na własnych nogach dziesięć kilometrów! A ma niecałe pięć lat. I jest jeszcze jedna tego zaleta... Po takiej wyprawie dziecko jest tak zmęczone, że absolutnie nie ma kłopotów z zaśnięciem.

Żeby czuć się kobieco i atrakcyjnie, mimo, że "siedzę" tylko z dzieciakami w domu, postanowiłam też zrezygnować z wszelkich dresów i powyciąganych starych koszulek, w których czuję się mało zadbana. Staram się ubierać wygodnie, ale modnie i ciekawie. Zawsze też robię sobie delikatny makijaż, który wygląda naturalnie, ale równocześnie tuszuje mankamenty, których najbardziej u siebie nie lubię. Dzieci wiernie towarzyszą mi w mojej codziennej toalecie, co, jak pisałam w moim ostatnim wpisie, często wyprowadza mnie z równowagi. Najczęściej jednak staram się ich tak zaangażować, żeby im się wydawało, że mi pomagają. Na przykład w doborze ubrania. Przy okazji sami uczą się pewnych standardów. Między innymi które kolory do siebie pasują, a które absolutnie nie. A przede wszystkim uczą się też tego jak ważny jest maminy czas "dla ciała".

Dbanie o siebie to jednak nie tylko ładne ubranie, zdrowe odżywianie i sport. To również znajdowanie czasu na relaks i bycie co jakiś czas sam na sam ze sobą, albo z koleżanką. Może to być wizyta u kosmetyczki, wypicie w spokoju kawy i poczytanie książki, przejażdżka na rowerze, rozwijanie swoich zainteresowań, albo po prostu walnięcie się do łóżka i zrobienie sobie drzemki. Żadna kobieta nie będzie przecież wyglądała pięknie z workami pod oczami, albo wyrazem twarzy, który mówi "nie śpię od dwóch lat".

Wiem, że może się wymądrzam, że może to takie proste jest tylko w teorii. Owszem, nie jest to łatwe. Jednak każdej kobiecie należy się, żeby czuła się piękna. Dlatego trzeba zrobić wszystko żeby tak było. Poruszyć niebo, ziemię i całą rodzinę, która MUSI nam pomóc, żebyśmy znalazły na co dzień trochę czasu dla pielęgnowania swojej kobiecości. Jak będziemy czuły się piękne, to będziemy szczęśliwe. A jak będziemy szczęśliwe, to cała rodzina taka będzie, bo szczęśliwa mama, to szczęśliwe dzieci. No i mąż też na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu, żeby obcować z kobietą, która chociaż po części przypomina tę piękną laskę, w której się zakochał, zamiast tej dresiary z tłustymi włosami, na której przez 24 godziny na dobę wiszą dzieciaki i wysysają z niej resztki kobiecości.

P.S. Tak naprawdę to ja przeciwko dresom nic nie mam. Szczególnie jeśli są dopasowane do figury, a nie parę rozmiarów za duże, no i używane na przykład do sportu. A w moim wpisie słowo dres ma raczej znaczenie symboliczne. ;-)

środa, 26 kwietnia 2017

Mam dość!


Dziś jest jeden z tych dni, kiedy czuję, że dzieciaki mnie totalnie zmasakrowały. Wyeksploatowały mnie fizycznie i psychicznie. Sprawiły, że moja krew osiągnęła temperaturę wrzenia, a z mojego mózgu powstała bezużyteczna galareta. I po prostu mam dość!

Mam dość tego, że wstając rano pełna pozytywnej energii zastaję jęczącego smarkacza, który sam nie wie czego chce i warczącą na mnie awanturnicę, która zawsze chce tego, czego dostać nie może. 

Mam dość tego, że nigdy nie mogę wypić ciepłej kawy do śniadania, bo co chwilę trzeba coś komuś dokroić, albo zamienić na inne, bo tego nie lubią, a tamto jest obrzydliwe. Albo, co kocham najbardziej, na zaostrzenie apetytu, trzeba podetrzeć Zośce tyłek, bo oczywiście zawsze jej się chce dokładnie w trakcie posiłku.

Mam dość porannej toalety w asyście dwulatka, który albo wrzuca coś do pralki, albo do kibla, albo sięga krem z półki, z której, wydawałoby się, że na pewno nie sięgnie i, oczywiście, nie omieszka się nim wysmarować od stóp do głów. A ja, cała w pianie muszę wyjść z prysznica, żeby ratować sytuację.

Mam dość tego, że szykowanie na spacer trwa godzinami i że zanim w ogóle uda nam się wyjść, ja już jestem cała spocona. I tego, że spacer nie może być po prostu spacerem, tylko jest zatrzymywaniem się co chwila przy każdym kamieniu, kwiatku, placu zabaw i ławce, na której oczywiście trzeba usiąść i odpocząć, bo przecież wszyscy zmęczyliśmy się tym ciągłym zatrzymywaniem.

Mam dość gotowania obiadu w akompaniamencie ryczących, albo kłócących się dzieciaków, które są głodne, ale nie rozumieją tego, że żeby coś zjeść, najpierw trzeba to ugotować i nie podoba im się, że mama nie poświęca im już sto procent uwagi. Nie no, naprawdę bardzo fajnie się gotuje jak ktoś Cię ciągnie za rękaw, albo nogawkę. Tym bardziej, że prawdopodobnie i tak nikt tego nie zje, bo albo będzie za ostre, albo za kwaśne, albo zbyt zielone.

Mam dość bawienia się po raz trylionowy w chowanego i udawania, że naprawdę strasznie trudno jest mi znaleźć kogoś, komu tylko się wydaje, że się schował - w dodatku niezmiennie w tę samą kryjówkę. Albo brania udziału w kreatywnych zabawach wymyślonych przez pięciolatkę, których przesłania kompletnie nie kumam. No ale przecież nie mogę powiedzieć, że zwyczajnie mi się nie chce i zranić uczucia młodego człowieka, którego tak pięknie poniosła wyobraźnia.

Mam dość bałaganu. Porozrzucanych po całej chacie klocków. Miliona własnoręcznie zrobionych obrazków, których przecież nie mogę wyrzucić mimo, że w całym naszym mieszkaniu nie ma już ani centymetra wolnego miejsca. Albo wiecznego przesuwania mebli po chacie, bo mają imitować statek piracki. I tego poczucia, że ciągle sprzątam i nigdy nie jest sprzątnięte.

Mam dość bycia cierpliwą, wyszukiwania odpowiednich słów, które nie ranią. Które wychowują zamiast tłamsić. Tego, że nie mogę się wydrzeć, że nie mogę trzasnąć drzwiami i wyjść. Albo rzucić jakąś cholerą czy kurwą. I tego, że zawsze muszę dawać dobry przykład, że nie mogę sobie olać, że muszę być konsekwentna. Że nie mogę na nikogo innego zwalić tej odpowiedzialności.

Mam dość chorób. Tego, że Maksowi permanentnie zwisa gil z nosa, bo jak mu się kończy jedna infekcja, to już się zaczyna następna. A jak by kataru było mało, to jakaś jelitówka zawita. A jak nie jelitówka, to zapalenie krtani. A jak nie zapalenie krtani, to coś zakaźnego, co swędzi i spać nie pozwala. Nie wspominając już o ząbkowaniu, które, mam wrażenie, że trwa non-stop od dwóch lat.

Mam dość tej niepewności. Tego, że nigdy nie wiem, co przyniesie noc. Czy mój dwuletni synek, który już przecież dawno powinien przesypiać całe noce, obudzi się cztery razy czy może tylko raz. A może dopadnie go gorączka, która jakoś, dziwnym trafem, atakuje znienacka zawsze w nocy, albo w weekend. 

Mam dość tych kłótni i skarżenia, że "on mi przeszkadza w zabawie", "on mi zabiera zabawki", "on mnie ciągnie za włosy", albo tych mniej wylewnych: "mama, Sia aua". I tej ciągłej huśtawki emocjonalnej, bo w ciągu pół godziny potrafią się piętnaście razy pokłócić i dwadzieścia razy czule przytulać.

Mam dość tego ciągłego tłumaczenia, powtarzania po sto razy dziennie, czego nie wolno. Co jest dobre, a co złe. I tego, że ciągle mam wrażenie jak bym mówiła do ściany. I tego, że jak któreś spadnie z kanapy, bo nie posłucha moich ostrzeżeń, to nie mogę powiedzieć, tego co mam na końcu języka: "nie słuchałeś, to teraz cierp". Ten cholerny instynkt macierzyński mi nie pozwala. Znów sprawia, że mięknę i zamiast karcić, to pocieszam i ocieram łzy, mimo, że w środku wszystko się we mnie gotuje.

Mam dość tych wszystkich, perfekcyjnych mam na blogach i tych psycholożek, które twierdzą, że wszystko da się załatwić spokojną rozmową i że należy dziecko zrozumieć bez względu na wszystko. A ja kurna nie rozumiem. Nie rozumiem dlaczego moja pięciolatka, której poświęcam całą siebie, której ze stoickim spokojem odpowiadam na każde pytanie, którą chwalę za każdą pierdołę i przy której wykazuję całe biliardy ton cierpliwości, nadal potrafi być dla mnie wredna.

Jutro, wraz z nowym dniem przyjdą nowe emocje. Pewnie bardziej pozytywne. Może znów będziemy się razem chichrać i będę kręcić śmieszne filmiki, żeby wysłać rodzince i pochwalić się jakie to ja mam słodkie, kochane i mądre dzieciaki. Pewnie tak będzie. I pewnie sobie pomyślę, że bredziłam bez sensu, że powinnam być wdzięczna, że mam dzieci. Że los dał mi ten cudowny przywilej bycia matką. Ale dziś mam dość i chcę to z siebie wyrzucić, żeby trochę oczyścić atmosferę, żeby nie zwariować. I nie wstydzę się swoich myśli. Będę mówić o nich otwarcie, bo jestem tylko człowiekiem, który ma prawo mieć czasem dość. Grunt, żeby w odpowiednim momencie swoje emocje opanować i przelać je na papier zamiast wyżywać się na dziecku, mimo, że czasem naprawdę kusi... 

Jeszcze tylko kieliszek wina i będzie dobrze. ;-)

A na koniec cytat z książki, który pojawił się na blogu szczesliva.pl przy okazji podobnego wpisu:

Rzuciła sweterek na półkę pod lustrem i pobiegła do dziecka. Mały klęczał przy kanapie z głową schowaną w poduszki i płakał.
– Co się stało?
– Nie ce.
– Czego nie chcesz?
– Nie. – Pokazał na telewizor.
– Nie chcesz tej bajki?
– Nie.
– Chcesz inną bajkę?
– Nie.
– Boba?
– Nie.
– Franklina?
– Nie, nie, nie!
Już się śmiał, uznał, że to świetna zabawa. A łzy mu jeszcze nie wyschły na policzkach. Podobno dzieci tak mają, potrafią w ułamku sekundy zapomnieć złe emocje. Nie wiedziała, jaki hormon był za to odpowiedzialny, ale powinni go wyodrębnić i sprzedawać w tabletkach. Wiadro by takich kupiła.
– Zebrę?
– Nie.
– Niebieskiego misia?
– Nie.
– Chuja pierdolonego w galarecie? – Ton jej głosu nie zmienił się ani o tysięczną oktawy.
Zygmunt Miłoszewski – Gniew
I tyle w temacie.

środa, 5 kwietnia 2017

Tata na medal. Jaki on jest?


Mogłabym napisać, że tata powinien poświęcać swojemu dziecku jak najwięcej czasu. Że powinien być w domu regularnie zamiast tylko bywać. No i że musi się angażować w wychowanie, być konsekwentny, nie podważać autorytetu mamy i dawać swoim zachowaniem dobry przykład. Dobrze by też było, żeby potrafił przebrać, nakarmić, wyprowadzić na spacer ubierając odpowiednio do warunków pogodowych. Powinien również wiedzieć ile należy podać lekarstwa w razie gorączki, co zrobić w przypadku zakrztuszenia i jak zabandażować ranę. Tata jest po to, żeby pokonać wszystkie potwory i duchy. Musi być najsilniejszym z super-bohaterów. Musi umieć grać w nogę i uczesać w koński ogon. No i czytać książeczki naśladując głosy bajkowych postaci. Tata powinien mieć zdolność rozwiązywania wszystkich problemów, naprawienia ulubionej zabawki i zbudowania wieży z klocków - aż do nieba. Musi zawsze dotrzymywać słowa, mówić prawdę i tylko prawdę, oraz wspierać w swoim dziecku poczucie własnej wartości. A każda spędzona z nim minuta powinna być jak jedna, wielka, fascynująca przygoda.

To wszystko naprawdę bardzo ważne, a taki tata to po prostu skarb. Niestety, w życiu nie ma ideałów. Ale czy to oznacza, że nie można być dobrym tatą nie będąc ideałem? Można. Myślę, że można być fajnym tatą nawet jak się jakimś cudem przesmyknie przez życie nie kąpiąc nigdy bobasa i nie zmieniając mu pieluszek. Chociaż wcale tego nie popieram - żeby było jasne! Nie jest też powiedziane, że złym tatą będzie ten, który dużo pracuje i mało bywa w domu. Tak naprawdę, po latach dziecko samo wystawi tacie ocenę i najprawdopodobniej będzie pamiętało w większości te dobre rzeczy, dlatego trzeba się postarać, żeby było ich jak najwięcej. Ja na przykład myśląc o moim tacie i dzieciństwie czuję smak herbaty z cytryną i miodem, którą robił mi zawsze jak byłam chora, i mam przed oczami niebo usiane gwiazdami, które wspólnie obserwowaliśmy w letnie wieczory siedząc na tarasie, a tata opowiadał mi o różnych konstelacjach. Czuję też jak wali mnie po plecach, żebym się nie garbiła. W tym przypadku akurat dłoń mojego super-bohatera nie pomogła, bo nadal się garbię niestety. 

Prawda jest taka, że każdy tata decydując się na to, żeby nim zostać, wziął na siebie ogromną odpowiedzialność i to on musi sam zdecydować, co zrobić, żeby dobrze pełnić tę rolę. Nie musi być taki, jaki powinien być według ogólnie przyjętych standardów. Jeśli nudzi go zabawa z dzieckiem w chowanego, albo nie kręci go granie w piłkę, niech pokaże mu to, co on lubi robić. Jeśli dużo pracuje w tygodniu, niech przejmie inicjatywę w weekendy. I nie musi to być zabawa od rana do wieczora non-stop. Wystarczy, że wygospodaruje trochę czasu aby w stu procentach poświęcić się dziecku, bez patrzenia w komputer ani komórkę - każde pół godziny się liczy! Ba, każde pięć minut się liczy. Każde odpowiedzenie na pytanie, każde spojrzenie w oczy, każdy całus i każde przytulenie.

Natomiast to, czego obowiązkowo każdy mężczyzna POWINIEN nauczyć swoje dzieci, to szacunek do mamy. To wpojenie im do głowy, że mama nie jest jakimś tam cyborgiem do obsługiwania wszystkich wkoło, który wcale nie potrzebuje czasu dla siebie i który właściwie mógłby żyć bez jedzenia i snu. Każdy tata musi uświadomić swoim dzieciom, że mama to istota, która ma serce, która ma uczucia. Która płacze, jak ktoś jej sprawi przykrość. Której jest smutno jak nikt jej nie słucha. Która też potrzebuje odpoczynku, opieki, czułości. Dzieci muszą słyszeć takie zdania jak: "Mama jest zmęczona, niech sobie odpocznie", "Mama źle się czuje, nie przeszkadzaj jej", "Mamie jest przykro. Nie możesz się tak zachowywać", "Pomóżmy mamie. Będzie jej miło". No bo kto inny może stanąć w obronie mamy, jak nie tata? Kto przypomni dzieciom, żeby przygotować mamie niespodziankę na urodziny? Kto je nauczy, że Dzień Mamy jest jednym z najważniejszych świąt w roku? Kto powie synowi, że kobiety mają pierwszeństwo i co to znaczy być dżentelmenem? Kto uświadomi córce, że mama nie zakazuje ze złośliwości, tylko z miłości?

"Tata ma bardzo ważną pracę. Chodzi tam na cały dzień i zarabia pieniądze, żeby były na nasze słodycze i zabawki. A co właściwie robi mama? Mama to nigdy nie ma dla nas czasu, bo albo sprząta, albo gotuje, albo pierze, albo robi jakieś inne ważne rzeczy, których my nie rozumiemy." Tak myślą dzieci. Nie zauważają już tego, że mamę mają do dyspozycji cały dzień (i noc). Że w przerwach między jednym zajęciem a drugim zabiera je na plac zabaw, albo układa z nimi puzzle. Złoszczą się na każde "teraz nie mogę", "jestem zajęta". Nikt inny, tylko tata jest w stanie uświadomić dzieciom, że to wszystko, co robi mama też jest ważne i trudne.

Drogi Tato, jeśli chcesz, aby Twój syn miał w przyszłości szacunek do swojej żony, a Twojej córki wzorem mężczyzny nie był szowinista, naucz ich szacunku  do matki. Teraz jest Twoja szansa. Nie zmarnuj jej.


wtorek, 21 marca 2017

Ja, matka na emigracji.



To już dziesięć lat! Dziesięć lat odkąd wyjechaliśmy z Polski. Trudno w to uwierzyć, bo mam wrażenie jak by to było wczoraj. Pamiętam z najdrobniejszymi szczegółami dzień, kiedy wylądowaliśmy w Vancouver - na drugim końcu świata, z dala od rodziny, przyjaciół, zdani tylko na siebie. Było to tak samo ekscytujące jak i przerażające. Ja dwudziestoparoletnia dziewczyna, świeżo upieczona mężatka, odebrana swojej ukochanej mamusi i tatusiowi. Nie dość, że pępowina została brutalnie odcięta, to w dodatku po raz pierwszy w życiu miałam zamieszkać sam na sam z facetem... Grr! 

A jak by tego było mało, krótko po naszym przylocie przypadało Boże Narodzenie, co już kompletnie złamało moje serce. Pierwsze święta bez rodziny były cholernie trudne i ratowało nas tylko to, że mieliśmy siebie. Od tego właśnie momentu zaczęło się nasze prawdziwe, dorosłe, odpowiedzialne życie i każde z wyzwań, któremu stawialiśmy czoła razem, coraz bardziej i bardziej nas do siebie zbliżało. 

Mimo wszystko nadal podchodziłam do rozłąki z krajem i rodziną bardzo emocjonalnie. Pamiętam swoje przejęcie i łzy w oczach kiedy samolot, którym pierwszy raz po pół roku leciałam do Polski, zaczął kołować w Warszawie. Miałam, co prawda, przed sobą jeszcze kilkaset kilometrów do mojego rodzinnego miasta, ale już wtedy pomyślałam: jestem w domu.


Kiedy przeprowadziliśmy się do Stanów byliśmy już troszeczkę oswojeni z życiem na własną rękę, jak również z życiem w innym kraju, a nawet na innym kontynencie. Dwa lata, które tam spędziliśmy były jedną wielką przygodą i podróżą. Jako młodzi, zakochani i bezdzietni cóż mieliśmy robić z tym całym wolnym czasem, który z mojej obecnej perspektywy wydaje się być kompletnym szaleństwem. Wracasz z pracy do domu i, oprócz obiadu, nic już nie musisz robić. Wsiadasz na rower albo idziesz na spacer - luksus! O weekendach nie wspominając. No więc korzystaliśmy ile wlezie eksplorując całe Stany wzdłuż i wszerz. Widząc rzeczy, które dotąd widzieliśmy tylko w snach, albo… w filmach.

A jak już się trochę wyszaleliśmy i doszliśmy do wniosku, że jesteśmy gotowi osiąść gdzieś na stałe i się rozmnożyć (jakoś trudno było mi wyobrazić sobie wychowywanie dzieci na innym kontynencie), wylądowaliśmy w Szwajcarii i tak już tu sobie żyjemy prawie sześć lat! Kocham to miejsce, bo jak tu go nie kochać. Za tę czekoladę, której cudowny zapach unosi się w powietrzu, kiedy spacerujemy w okolicach fabryki Lindt. Za te obrzydliwie śmierdzące sery, które smakują tak samo obrzydliwie... PYSZNIE! Za te piękne, majestatyczne góry, którymi nigdy nie przestanę się zachwycać. Za te sielankowe widoki. Za te odgłosy krowich dzwonków - niekiedy w samym środku miasta. Za ten porządek w niemal wszystkich aspektach życia. I za to, że jest tu już część mnie, bo tu urodziły się moje dzieci.

Kocham Szwajcarię i pod wieloma względami czuję się tu już jak u siebie, ale zdaję sobie sprawę z tego, że tak naprawdę, to zawsze w jakimś stopniu będę tu obca. Dlatego tęsknię. Przede wszystkim za rodziną. Za tym, żeby tak po prostu, spontanicznie wpaść do rodziców na kawę, umówić się z bratem do kina, podrzucić Teściom dzieciaki i zrobić sobie randkę z mężem. Tęsknię za tą pewnością, że ktoś zawsze jest blisko i można na niego liczyć w każdej sytuacji. Za polską kiełbasą tęsknię i schabowym. Za piwem, za kiszonym ogórkiem, za pyzami i za tym, że można sobie kupić zapiekankę na ulicy. Tęsknię za polskim absurdem i polską prowizorką i za tym, że to, o czym piszę zrozumie tylko Polak i tylko z Polakiem mogę się z tego pośmiać. 

Wkurzają mnie te ciągłe rozterki na co wykorzystać urlop: czy jechać na wakacje gdzieś w ciepłe kraje, czy do Polski, żeby pobyć trochę z rodziną. A jeśli już zdecydujemy się na opcję numer dwa, to pojawiają się kolejne dylematy: czy wykorzystać czas na spotkanie ze znajomymi, czy poodwiedzać wszystkie babcie i ciotki, które się tego domagają. Znowu gdy my przyjmujemy kogoś z Polski, to najpierw szalejemy z radości. Po kilku dniach już brakuje nam nieco prywatności. A kiedy goście wyjeżdżają, to się tak jakoś pusto robi, i też w dupie źle. No a biedny człek się gubi i już nie wie czego tak naprawdę chce.

Coraz dobitniej dociera do mnie fakt, że moje dzieci, mimo, że są Polakami z krwi i kości (i z papierka póki co też) powolutku, w swoich głowach, będą stawać się coraz bardziej szwajcarskie. Trochę mnie to smuci, bo wiem, że takiej prawdziwej polskości już nie zaznają, a ja sama nie będę w stanie tak do końca ich tego nauczyć. Może będą lubiły spędzać wakacje u babci w ogródku, może zaciekawi ich historia Polski, może, tak jak ja, pokochają polskie morze. Ale większą przynależność będą czuły do Szwajcarii. I w sumie trudno im się dziwić.

Życie na emigracji jest ciekawe, jest pod pewnymi względami spokojniejsze, bezpieczniejsze. Jest czymś, co wydaje się rozsądną decyzją ze względu na przyszłość - naszą i dzieci. Ale bywa też cholernie trudne. Bo człowiek, mimo otaczającego go tłumu różnorodnych, kolorowych ludzi, chwilami czuje się po prostu samotny. No ale cóż... coś za coś. W końcu życie to sztuka wyborów...




środa, 8 marca 2017

Dziś na pierwszym miejscu stawiam siebie. I jestem z tego dumna!


Drogie Kobietki, ja wiem, że Wy jesteście dzielne i silne i że macie w sobie nieograniczone pokłady energii. Że radzicie sobie ze wszystkim świetnie. Jesteście mamami, przyjaciółkami, kochankami, opiekunkami, pracownicami, sprzątaczkami, kucharkami, managerkami, psycholożkami - full service. A w dodatku wszystko na medal! 
Ja wiem, że bez Was, nie raz, wszystko by runęło, a Wasza rodzinka uschłaby z tęsknoty, umarła z głodu i by jej serce pękło z braku czułości. Wiem to wszystko, bo jak ja po 15 minutach wychodzę z łazienki (w weekendy mam ten luksus chodzić tam bez "obstawy"), to moje dzieciaki biegną do mnie jak szalone, z bananami na twarzach krzycząc: "Mamaaaaaaaa" - co najmniej jak by nie było mnie tydzień! Nie mówiąc już o moim P., który oddycha z ulgą myśląc: "No, wreszcie wyszła".
Ale, drogie Panie, dziś jest ten dzień, żeby pogodzić się z faktem iż nie jesteśmy niezastąpione! I, nie płaczmy z tego powodu. Wykorzystajmy to. Szczególnie dziś. I miejmy wszystko w... dupie! Po prostu. 
Znajdźmy chwilę, żeby usiąść sobie z kawusią, wziąć głęboki oddech i... po prostu być. Nie myśląc o tym, co mamy jeszcze do zrobienia i jaka tragedia się zdarzy jak tego nie zrobimy. Miejmy dziś randkę z samą sobą i pozwólmy choć raz, żeby, dla odmiany, ktoś zaopiekował się nami. Ktoś podał nam pod nos kolację. Ktoś pogłaskał nas po głowie. Ktoś za nas zareagował na słowo "mama". Ktoś utulił nas do snu. Bądźmy dziś słabe i nieporadne. Chyba przez ten jeden dzień świat od razu się nie zawali, co?
Buziaki z okazji Dnia Kobiet! ❤️




poniedziałek, 27 lutego 2017

Kompleksy? Nie, dziękuję!


Ostatnio coraz częściej zastanawiam się nad tym jak to jest, że ludzie tak mistrzowsko potrafią wpędzać się w kompleksy. Albo też, pozwalają innym się w nie wpędzać... 
Sama należę do osób, które co jakiś czas mają problem z poczuciem własnej wartości. No bo niby lubię to, kim jestem i jaka jestem. Jednak od czasu do czasu jakaś ciemna chmura niepozytywnych myśli zawisa nade mną i mnie przytłacza.

I tak się nakręcam bez sensu. Staję przed lustrem i myślę: jestem za gruba. Taki kobiecy standard. Zmieniam spodnie, bluzkę, buty. Robię wszystko, żeby ukryć te wyimaginowane szerokie biodra i ten nie-wiem-w-którym-miejscu wystający brzuch. Dołuję się jak nastolatka, zamiast wbić sobie do tego głupiego łba: Kobieto, Ty się mieścisz w rozmiar 36, o co Ci kurna chodzi? Urodziłaś dwójkę czterokilogramowych dzieci. Brzuch miałaś w ciąży jak słoń, no i może nie jest teraz już tak jędrny i płaski jak w liceum, ale do jasnej cholery, jest bardziej niż OK.

Uwielbiam też sobie wmawiać jaką to ja jestem do dupy matką. Mam wyrzuty sumienia, że za mało się z dziećmi bawię. Za często krzyczę i tracę cierpliwość. Wmawiam sobie, że mnie nie słuchają, bo, na bank, robię coś nie tak. Że może poświęcam im za mało czasu, a może za dużo? Na pewno nie doczytałam czegoś w jednej z tych mądrych książek. 
A najlepiej jak jeszcze ktoś życzliwy zwróci mi uwagę, że jestem za mało konsekwentna. No i zdecydowanie za szybko ulegam jak dzieci płaczą, więc teraz mam za swoje. I, że niepotrzebnie tak dużo z nimi dyskutuję i negocjuję, bo z dzieckiem to trzeba krótko. I potem mętlik myśli szaleje w tej mojej głowie, zamiast zaufać swojej intuicji, która mówi mi, że może i nie jestem idealną matką, ale wiem, że wkładam w macierzyństwo całe moje serce. 

O, albo to... Jak przyjdzie co do czego, to nie ma szans, żebym znalazła pracę. Kto by mnie zechciał. Po tylu latach w domu, z dziećmi. Brak doświadczenia, brak umiejętności, już jestem za stara, wyszłam z wprawy i wiele innych studzących zapał frazesów. A pokończone kursy w Stanach to przepraszam, co? A praca w Kanadzie? A biegłość językowa? Mało? A prawie pięć lat spędzonych na planowaniu, zarządzaniu, mediacjach? No i co z tego, że w domu? A nabyte przez każdą matkę takie umiejętności jak wielozadaniowość, podzielna uwaga, kreatywność, dobra organizacja pracy... Nie liczą się? Oczywiście, że się liczą! I nie zawaham się ich użyć.

Kiedyś miałam mnóstwo kompleksów. Jak teraz o niektórych z nich myślę, to wybucham śmiechem, bo wydają mi się takie nierealne. W podstawówce sen z oczu spędzały mi piegi. Piegi! Phi... Dziś już ich nawet nie widzę. Owszem, z biegiem lat jakoś tak zjaśniały i pojawiają się już tylko na słońcu, ale jak już są, to patrzę na nie zupełnie inaczej niż przed laty. Teraz wydają mi się urocze. I to tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że kompleksy powstają tylko i wyłącznie w naszej głowie...

Kiedyś wydawało mi się też, że w życiu nie znajdę sobie faceta. Patrzyłam w lustro i myślałam: Kto zechce taką szkaradę... Co najmniej jak bym była Fioną ze "Shreka" - oczywiście tą po zmroku. Pamiętam jak rodzice próbowali dodać mi pewności siebie powtarzając do znudzenia, że jestem śliczną dziewczyną. A ja byłam przekonana, że mówią tak tylko dlatego, bo przecież rodzicom nie wypada mówić inaczej. A potem zjawił się taki jeden, w dodatku całkiem przystojny, który patrzył na mnie z zachwytem twierdząc, że jestem piękna. Piękna? Ja? Oryginalna, nietypowa, interesująca - może tak, ale na pewno nie piękna... A potem, im bardziej wierzyłam w to, że może rzeczywiście jestem atrakcyjna, tym bardziej taką się czułam.

Często jest tak, że ludzie do tego stopnia nie wierzą w siebie, że zawsze znajdą w sobie jakiś mankament - nawet gdyby wszyscy wokół kompletnie tego nie zauważali. Kobiety wydają się sobie za grube, podczas gdy inne patrzą na nie z zazdrością myśląc: ta, to ale ma figurę. Skupiają się na swoim małym biuście i krzywych nogach nie mając pojęcia, że ktoś inny zazdrości im pięknych rysów twarzy, albo smukłej talii. Sen z powiek spędza im to, że nie zrobiły kariery, nie doceniając tego, że mają wspaniałe dzieci, które tak cudownie wychowują.
Panowie często mają kompleksy, że zarabiają mniej niż żona. Tak naprawdę większości z tych żon kompletnie to nie przeszkadza. Doceniają natomiast zaangażowanie w domu i bliski kontakt taty z dziećmi. No i standard... są też faceci, którzy są niezadowoleni ze swojego "rozmiaru"... Odwieczne pytanie: czy bardziej liczy się grubość czy długość? No i czy w ogóle rozmiar ma znaczenie? Otóż, najbardziej to liczą się umiejętności, ale do tego, drodzy Panowie, jest potrzebne trochę wiary w siebie i... absolutny brak kompleksów!

Myślę, że to może być też trochę kwestia polskiej mentalności. W złym tonie jest przecież mówienie dobrze o sobie i bycie zbyt pewnym siebie. Ja uważam, że świetnie jest znać swoją wartość i swoje atuty. Niestety większość ludzi, osobę dobrze się o sobie wypowiadającą, postrzega jako kogoś zarozumiałego. A już biada jak jakaś laska wrzuci na "fejsa" zdjęcie w bikini "chwaląc" się swoją nienaganną figurą, bo jest na tyle pewna siebie, że odważyła się to zrobić. Większość pewnie skomentuje to pozytywnie, ale co tak naprawdę myślą... może lepiej nie wiedzieć...

W każdym razie ja, ta piegowata szkarada, bez przyszłości, każdego dnia walczę ze swoimi kompleksami. Staram się kochać siebie taką jaką jestem i nie przepraszać za to, że są rzeczy, w których wiem, że jestem naprawdę dobra. I, że mam piękne, zielone oczy. O!

Panowie i Panie, szkoda życia na zamartwianie się swoimi mankamentami, na które najczęściej zupełnie nie mamy wpływu. Włączcie zatem uśmiech numer pięć i kroczcie dumnie przez świat. Kochajcie siebie, bo tylko wtedy będziecie piękni, jak będziecie emanować wewnętrznym pięknem i pewnością siebie!

wtorek, 21 lutego 2017

Czym jest miłość?


Miłość jest wtedy, kiedy Ty, zakompleksiona szara myszka, nagle stajesz się piękna, bo On Cię taką widzi. Kiedy z tej przeciętnej zamieniasz się w wyjątkową, bo taka jesteś dla Niego. Gdy Twój, dotąd nieśmiały, głos nabiera mocy i pewności, gdyż jest ktoś, kto chce go słuchać.

Miłość jest wtedy, gdy On nie zakłada Ci na palec brylantu, bo wie, że byłoby to zbyt banalne. Że komu jak komu, ale Tobie należy się kamień nietypowy - tak, jak nietypowa jesteś Ty. No i taki, który będzie komponował się z kolorem Twoich oczu, za który przecież, między innymi, tak bardzo Cię pokochał.

Miłość jest wtedy, kiedy On spełnia Twoje marzenia, kiedy w Ciebie wierzy, wspiera Cię i zawsze jest po Twojej stronie. Nawet, gdyby cały świat był po przeciwnej. Nie podcina Ci skrzydeł i ufa, że decyzje, które podejmujesz są słuszne.

No i wtedy, gdy do plecaka pakuje dodatkową bluzę, bo wie, że na pewno będzie Ci zimno. Zna już na wylot swojego zmarzlaka. Gdy nie wyjada Ci z talerza, bo wie, jak bardzo tego nie znosisz. I kiedy pyta, które z Twoich zdjęć może wrzucić do sieci, żebyś się czasem nie wściekała, że na jakimś wyglądasz za grubo. Oczywiście On w ogóle tego nie widzi, ale już dawno przestał polemizować z Twoimi absurdalnymi kompleksami.

Albo jak jesteś w ciąży i codziennie rano, przez dwa miesiące,  na stoliczku koło łóżka stoi śniadanie: jedna skibka z serkiem, jedna z dżemem. Niczego innego nie tolerują Twoje poranne mdłości. On o tym wie. A potem trzyma Cię za rękę przy porodzie i cierpi, autentycznie cierpi, razem z Tobą. I później płacze razem z Tobą - ze wzruszenia.

Miłość jest wtedy, kiedy narodziny dzieci Was nie dzielą, bo wiecie, że działacie w jednej drużynie. Kiedy wszystkie trudności, które napotykacie na swej drodze, jako rodzice, sprawiają, że Wasz związek staje się jeszcze mocniejszy i dojrzalszy.

Miłość jest wtedy, kiedy widzieliście już wszystko: tłuste włosy w chorobie, zwisające fałdki po ciąży, krew z nosa, biegunki, wymioty, dziury w brzuchu po operacji oraz inne przypadłości i nic... nic nie jest w stanie Was zniechęcić ani obrzydzić. Mało tego. Po kilkunastu latach On patrzy na Ciebie tak, jak byś była wciąż tą samą laską, w której się zakochał dawno, dawno temu. I nawet nic nie musi mówić. Ty wiesz, że nadal go kręcisz.

A wtedy kiedy siedzicie na kanapie, cholernie zmęczeni po całym dniu, włączacie jakiś durny serial i nawet gadać Wam się nie chce, ale ani jedno ani drugie nie bierze sobie tego do serca. I kiedy nie macie siły na grę wstępną, seksowną bieliznę i zmysłowe dialogi, ale mimo wszystko jest Wam dobrze, bo zawsze jest Wam dobrze. To też jest miłość. 

I wtedy, kiedy pokłócicie się tak, że sobie myślisz: "mam go dość!", "tydzień się do niego nie odezwę!"... A potem on wraca z pracy i nie jest wcale mniej wkurzony, poważna rozmowa wisi w powietrzu i wydawałoby się, że Cię oleje i zamknie się w pokoju, ale nie... On wtedy Cię przytula, tak bez słów, bo chce, żebyś wiedziała, że mimo wszystko Cię kocha... A Ty wiesz, że to naprawdę jest prawdziwa miłość.

Motylki wylatują z brzucha. Mija szaleństwo pierwszego zauroczenia. Przychodzi rutyna. Pojawiają się kryzysy. Zmarszczki. Siwe włosy. Proza życia. A Ty nadal kochasz i czujesz się kochana. To właśnie jest miłość.

A jak przez ułamek sekundy pomyślisz sobie, że mogłabyś Go stracić... dreszcz Cię przeszywa po koniuszki palców, a serce skacze do gardła. Natychmiast wyrzucasz z siebie te myśli, bo one za bardzo bolą. Powracasz na ziemię i kochasz dalej...



Na wspólną radość. Na chleb powszedni. Na poranne otarcie oczu w blasku słonecznym. Na nieustające sobą zdziwienie. Na gniew, krzywdę i przebaczenie. Wybieram Ciebie.
- Konstanty Ildefons Gałczyński


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...