wtorek, 20 września 2016

Facet też człowiek


Która z nas kobitek nie miała kiedyś ochoty przywalić temu swojemu mężusiowi w piszczel? Która ledwo powstrzymała się, żeby go za klejnoty nie powiesić? Która o mało co nie trzasnęła drzwiami i nie rzuciła "w pizdu" tego całego bałaganu? Żeby mu pokazać jak to jest i żeby go dzieciary osmarkały i orzygały i żeby się za nim ten smrodek ciągnął aż nareszcie uda mu się znaleźć te ubłagane 15 minut na prysznic. I żeby nauczył się robić, za przeproszeniem, kupę przy świadkach – coś co każda matka może sobie wpisać do CV. 
Która nigdy nie strzeliła focha o to, że jej facet coś powiedział, albo nie powiedział, albo że się nie domyślił, że w tej minucie miał powiedzieć, a w następnej już nie?
Która z nas nie narzeka, nie krytykuje, nie poucza? No wszystkie to robimy regularnie, bo nam po prostu ręce opadają na tych naszych chłopów! 
Ja też bywam zołzą – przyznaję bez bicia. A jak jeszcze PMS mną zawładnie, mój P. wie, że należy omijać mnie wtedy z daleka i po prostu przeczekać aż gradowa chmura odejdzie. A jak już to nastąpi, to sama mu mówię, że zagrożenie minęło i że już nie musi obawiać się o swoje życie.
Takie jesteśmy: wrażliwe, a czasem przewrażliwione i wszystkiemu winne są hormony, bo przecież nie my same – co to, to nie! 

Tak sobie jednak myślę, czy nie warto czasem trochę przystopować z tym zrzędzeniem... Kiedyś, zanim jeszcze wyszłam za mąż, mój tata powiedział mi coś, co od tamtego momentu mam zawsze gdzieś tam z tył głowy. Już nie pamiętam dokładnych słów, ale sens był taki, że żaden, nawet najbardziej cierpliwy facet nie ma przyjemności wracać do domu, w którym czeka na niego ciągle obręczała i ofoszała baba. I ja sobie wtedy tak to wzięłam do serca, że teraz trzy razy się zastanowię zanim zacznę strzelać w mojego P. wiązanką pretensji jak z karabinu maszynowego.

Pamiętajmy o tym, że oni też mają prawo być zmęczeni po pracy, że też miewają gorsze dni, że nie tylko kobiety boli głowa. Weźmy pod uwagę to, że oni też martwią się o dzieci i stresują ich wychowaniem tak samo jak my. Że oni również czuwają kiedy nasze  maluchy są chore i że też nie przesypiają nocy. Nie zapominajmy o tym, że nie tylko dzieci potrzebują czułości i troski, ale nasi panowie też. Oni także marzą o chwili wolności, o odrobinie czasu dla siebie, dla swoich pasji, o tym, żeby choć na chwilę nikt im dupy nie zawracał. Mają prawo, są ludźmi - tak samo jak my, choć nie raz miewamy wątpliwości czy aby na pewno.

Doceńmy tych naszych dziadów – ich i ich starania. Dajmy im buziaka za ten jeden wyniesiony worek śmieci, mimo, że oczywiście my wzięłybyśmy trzy na raz, z dzieckiem na ręku, równocześnie rozmawiając przez telefon. Im pojęcie "multitasking" znane jest tylko z teorii.
Przywitajmy ich uśmiechem jak wrócą z pracy, zamiast ryczeć od progu: "Buty zdejmij!". Postawmy im ulubiony obiad przed nosem i przynieśmy zimne piwo mówiąc: "Napij się Kochanie, na pewno jesteś bardzo zmęczony". A potem zróbmy im masaż – może być erotyczny – a co tam, jak szaleć to szaleć! ;-)
Dajmy im od czasu do czasu wolny wieczór, albo nawet cały dzień. Niech idą na piwo z kumplami, albo na rower jeśli to ich bardziej kręci. Mój P. jest tak jak pies: jak się porządnie wylata to od razu jakiś taki spokojniejszy i mniej warczy.
Pozwólmy im czasem coś powiedzieć. Niech choć raz uda im się przebić przez ten nasz potok słów. No i wsłuchajmy się w ich potrzeby – bierzmy je chociaż pod uwagę zamiast od razu strzelać kategorycznym "NIE!".
I uwierzmy w to, że dla nich katar to naprawdę koniec świata i że w ogóle jak są chorzy to czują się gorzej niż my podczas porodu.
Napiszmy do nich czasem jakiegoś świńskiego smsa, żeby nie mogli przestać o nas myśleć przez cały dzień. I nieważne, że pisząc to wycieramy właśnie jedną ręką któremuś z naszych małych gamoni nos.
Pozwólmy im klepnąć nas w tyłek, żeby pokazali "kto tu rządzi", chociaż i tak wiadomo, że my.
Przyznajmy im rację od czasu do czasu. Oj... za to to nas będą na rękach nosić! I... litości, przestańmy choć na chwilę gadać, bo ich mózg nie jest w stanie przyswajać z taką samą prędkością, z jaką z naszych ust wydostają się słowa.

Uwielbiajmy ich i komplementujmy, żeby połechtać trochę ich ego. Jest taka teoria, że o wiele lepsze rezultaty w wychowaniu dzieci przynosi system nagród zamiast kar. Myślę, że to samo dotyczy facetów, no bo przecież od zawsze wiadomo, że oni są jak dzieci.
Zaopiekujmy się tymi naszymi biedakami, bo ten kto kiedyś wymyślił, że kobiety to słabsza płeć nie miał chyba o nas zielonego pojęcia!

Co to Dziewczyny? Damy radę być trochę mniej zołzowate? Spróbujemy wykurzyć z nas tę wredną małpę? Jesteście ze mną? No!



piątek, 16 września 2016

No i mnie pokarało!

Źródło zdjęcia: szczesliva.pl
Z opowiadań mojej mamy wynika, że jak byłam dzieckiem moje poczucie estetyki i porządku było, delikatnie mówiąc, lekko zachwiane. W moim pokoju panował kompletny chaos, a domownicy musieli się nieraz mocno nagimnastykować, żeby w ogóle do niego wejść.
Co kilka dni, albo sama przychodziłam po rozum do głowy, lub też mama przywoływała mnie do porządku i rozpoczynałam wtedy swój długi (czasem kilkudniowy) maraton doprowadzania mojego królestwa do jako takiego ładu i składu. Robiłam to nawet dość dokładnie – ze sprzątaniem szafek włącznie. Za każdym razem wpadałam na genialną myśl wprowadzenia jakiegoś nowego systemu organizacji moich szpargałów, tak, żeby wszystko miało swoje miejsce, szufladkę, przegródkę, słoiczek czy inny pojemniczek, żeby było cud, miód i malina. No i zapraszałam za każdym razem całą moją familię na oględziny i z dumą słuchałam "ochów" i "achów". A oni po raz kolejny i kolejny mieli nadzieję, że teraz to już tak zostanie, że zmądrzałam, dojrzałam i że od tego momentu mój pokój na dobre zostanie uwolniony od wiecznego bałaganu. Niestety. Przełom nastąpił dopiero w liceum, kiedy to zaczęła, bardziej regularnie, odwiedzać mnie płeć męska i kiedy doszłam do wniosku, że, kurczę, z taką fleją to żaden przystojniak gadać nie będzie.

Ku mojemu zdziwieniu, wraz z końcem bałaganienia nie skończyło się wcale narzekanie mojej mamy, bo okazało się, że tu nie chodzi tylko o porządek w moim pokoju, "tu działamy dla naszego wspólnego dobra, dla domu". A ja niby roznoszę swoje ciuchy po chacie, niby rozłożę koc i nie złożę, niby kubka do kuchni nie odniosę itd. itp. 
I ja sobie wtedy myślałam: "Kobieto, o co Ci chodzi? Czy Ty się spodziewasz wizyty sanepidu, czy może ktoś stoi nad Tobą z karabinem i mówi, że poduszki mają być w szeregu ułożone i to w dodatku z centymetrowym odstępem? Mamuśka, wyluzuj, usiądź i kawy się napij zamiast zrzędzić". No i mnie pokarało... A teraz pokutuję, bo oto, po piętnastu latach okazuje się, że teraz to ja jestem tą zrzędzącą babą!

Czasem mam nawet wrażenie, że moje dzieci się jakoś z babcią dogadały i bardzo, ale to bardzo starają się, żeby mi dokopać za te grzechy z przeszłości. W dodatku przejęłam filozofię mojej mamy, że "w mieszkaniu musi być ład". No i krew mnie zalewa kiedy ja sobie pieczołowicie poduszeczki na kanapie ułożę, a Maksiu je myk... i zrzuca. A ja je znowu na górę, a on je myk... i zrzuca. Albo jak już ma dosyć kolacji to chlebek ciach... na podłogę – i jeszcze sobie grozi paluszkiem, bo on dobrze wie, że nie wolno. A diabełek mu z oczu patrzy, oj patrzy.
Choćby nawet był mega skupiony na jakiejś fascynującej zabawie, w momencie gdy otwierają się drzwi od sypialni – on w jednej sekundzie przy nich jest i tylko lustruje co by tu zbroić. A ja, naiwniaczka, myślę, że pochowałam już wszystkie potencjalnie mogące wywołać w nim fascynację przedmioty – niestety – on zawsze znajdzie coś, co może wylać, stłuc, zepsuć, wycisnąć z tubki i rozsmarować po podłodze, czy też coś, co może ukraść, żebym goniła go po całym domu. Jednak najbardziej kreatywny staje się jak wchodzi do łazienki – wtedy notorycznie coś ląduje w kiblu, wannie, bądź też pralce. Ktoś mógłby, słusznie zresztą, zapytać czy nie mogłabym pozakładać jakichś zabezpieczeń na owe sprzęty. Otóż mogłabym i nawet to uczyniłam. Zostały one jednak w ciągu kilku dni zhakowane – trudno się dziwić, w końcu syn inżyniera.

A Zosieńka... ach, Zosieńka to jest mistrzyni babrania. Ona plus kran to połączenie, z którego zawsze wychodzi coś zaskakującego, na co ja sama nie wpadłabym nigdy. Na przykład ostatnio próbowała ucelować strumieniem wody w rolkę papieru tak żeby się nie zamoczyła. Oczywiście eksperyment się nie udał i papier musiał wylądować w śmietniku. Ogólnie bardzo lubi wszelakie doświadczenia, typu: ciekawe co się stanie jak wezmę pudło z pluszakami i wysypię je na samym środku salonu – czy mama się wkurzy, czy nie? Albo, jaka będzie jej reakcja jak wyłożę wszystkie buty z szafki na korytarzu? A co powie jak moje zabawki z jajka niespodzianki zanurkują w soczku pomarańczowym?

Mój P. oczywiście też święty nie jest. Od czasu do czasu położy bezczelnie swoje brudne skarpetki na stole w jadalni, albo spoconą koszulkę, co doskonale komponuje się z moimi kwiatkami i świeczuszkami. I jeszcze mi się pyta po co ja sprzątam, skoro jutro i tak będzie bałagan. No słodziak jakich mało! To po co on się myje skoro jutro i tak będzie brudny? Szczególnie jak znowu 100 kilosów machnie na tej swojej ukochanej kolarzóweczce, która, tak na marginesie, nazywa się Rose i z którą regularnie mnie zdradza. Dobre chociaż to, że się już nauczył żeby zawsze stawiać kosmetyki etykietką do przodu... No tak wiecie, że ten główny napis jest na widoku, a literki schowane z tyłu. Tak, wiem, zboczeniec ze mnie – możecie się ze mnie nabijać – przyjmuję to na klatę.

Są takie chwile, że odpuszczam i myślę sobie: "No cóż, to tylko bałagan, z tym da się żyć". No ale oczywiście nie mija pół godziny, a ja znów sprzątam, mimo, że dobrze wiem, że to syzyfowa praca. I marzę o takim jednym, chociaż jednym jedynym dniu całkowitego porządku. Tak, żeby mi sterta naczyń w kuchni nie sięgała sufitu. Żeby Zosia na moją prośbę o posprzątanie powiedziała: "Dobrze, Mamusiu, już się robi!", żeby wszystko błyszczało, a w szafkach było poukładane w porządku alfabetycznym i jeszcze, żebym mogła usiąść z CIEPŁĄ kawą i się tym cudownym stanem rozkoszować. 

Ech... marzenia...




poniedziałek, 12 września 2016

O tym jak przestałam być Żółwiem


Należę do osób raczej nieśmiałych i... jak by to powiedzieć... nie lubiących robić szumu wokół siebie. Choć muszę przyznać, że im jestem starsza tym bardziej staję się odważna i pewna siebie, a może raczej wynika to z tego, że po prostu coraz bardziej mam w czterech literach to co sobie inni o mnie pomyślą.

W podstawówce wszyscy brali mnie za taką cichą, szarą myszkę, choć pojawiały się już jakieś przesłanki, że taka całkiem przeciętna i normalna to ja nie jestem. Na przykład kiedyś zrobiłam sobie 101 warkoczyków na głowie. Dziś już by to nikogo nie zdziwiło. Wtedy wszyscy patrzyli na mnie jak na swoisty wybryk natury.

Kiedy poszłam do liceum moje poczucie własnej wartości było już na całkiem przyzwoitym poziomie. Aż tu nagle pewnego pięknego dnia przyplątało się do mnie bardzo pieszczotliwe przezwisko "Żółwik" i już tak wiernie towarzyszyło mi aż do studiów.
Teraz patrzę na to z przymrużeniem oka, a nawet z uśmiechem, bo w końcu żółw to fajny zwierzak jest, ale wtedy była to dla mnie taka moja malutka trauma. Mam nadzieję, że temu co to kiedyś wymyślił jest teraz głupio, podkula ogon i zamyka się w sobie. ;-) 

A ja postanowiłam rozprawić się ze zmorami z przeszłości i zastanowić czy ja naprawdę jestem żółwiem? Otóż nie, wcale nie jestem i myślę, że nigdy nie byłam: spokojna tak, powolna nie. Powiem więcej, odkąd zostałam mamą, kilka razy dziennie w mojej głowie KRZYCZY myśl: "Czy to wszystko musi tak długo trwać?". 

Wracam z dzieciakami z zakupów. Wjeżdżam do garażu, parkuje samochód. Otwieram drzwi, żeby wypuścić Zośkę. Nie. Ona chce wyjść z drugiej strony. OK, idę wyciągnąć Maksa. Biorę go na ręce. Czekam... czekam... czekam. Dobra, wyszła. Biorę pięć siatek z bagażnika, wciąż trzymam Maksa. Usiłuję nogą otworzyć drzwi na korytarz. "Nie Mama, ja chcę otworzyć". Dobra, niech otwiera - przynajmniej mi pomoże. Czekam. Widzę, że drzwi za ciężkie, no to chcę jej pomóc. Nie, ona sama. Dobra, jakimś cudem dotarliśmy do windy. Oczywiście kto chce zawołać windę? Wiadomo, Zosia, choć teraz już powoli rośnie jej konkurencja, bo Maks, o zgrozo, zaczął dosięgać do guzika. Jedziemy do góry. Jesteśmy przy drzwiach i kto chce otworzyć drzwi? Nigdy nie zgadniecie. No jasne, że Zosia. A ja stoję z tymi siatami, Maks się wyrywa, bo też chce mieć w tym swój udział, ręce mi więdną, nogi się uginają, a ona pyta (po raz setny chyba) "W którą stronę przekręcić klucz?". No to ze stoickim spokojem jak na matkę przystało odpowiadam jej grzecznie na pytanie, a w głowie pulsuje mi myśl: "Tylko spokojnie, dasz radę, przecież musisz uczyć dziecko samodzielności". 
Wchodzimy do domu. Proszę, żeby zdjęła buty. Zosia oczywiście siada dokładnie na środku korytarza tak, że ja nie mogę przejść, więc... znowu czekam. Rąk już nie czuję, a pęcherz mi pęka, bo przecież nie było kiedy zrobić siku. I tak obserwując jak Zosia w pełni szczęścia czasu nie liczy mam przed oczami wizję: "No tak, już dwunasta, więc zanim rozpakuję zakupy i zrobię obiad będzie pierwsza. Maks później pójdzie na drzemkę, co oznacza, że później się z niej obudzi, co oznacza, że nie będzie mógł zasnąć wieczorem, co oznacza, że ja i mój P. będziemy mieli mniej czasu dla siebie". I chciałabym krzyknąć: "Szybciej, do jasnej cholery!", ale jak przystało na poprawną politycznie matkę, znów się powstrzymuje, żeby nie podcinać dziecku skrzydeł.
Pół biedy jak by to tylko o dzieciaki chodziło. Niestety mój P. też do najszybszych nie należy... Jak on myje naczynia to ja się zastanawiam czy to się dzieje naprawdę czy ktoś może włączył film w zwolnionym tempie. Jednak trzeba mu oddać, że kieliszki to po jego robocie błyszczą jak klejnoty.

No i po takim powolnym dniu jestem tak wykończona, że nie pozostaje mi nic innego jak tylko bardzo, bardzo szybko nalać sobie kieliszek dobrego wina. 

A do Żółwika i jego prekursorów będę miała zawsze wielki sentyment. ;-)

sobota, 10 września 2016

Pięć rzeczy, które kocham w macierzyństwie


Bycie mamą to niełatwe zadanie, ogromna odpowiedzialność, mnóstwo wyrzeczeń, ciągłe bycie na posterunku - dzień i noc. 
Zresztą wszyscy o tym ostatnio trąbią. Powstaje mnóstwo blogów, artykułów, programów, w których mamuśki psioczą na to jak to im ciężko i jakie sfrustrowane się czują. No i jasne, niech mówią, narzekają, ulżą sobie trochę, mają prawo i mają rację, że macierzyństwo to nie wczasy, na których można czytać "Twój Styl" czy inne "Party" sącząc drinka z palemką, rzucając tylko od czasu do czasu okiem czy dzieci nauczyły się już tabliczki mnożenia. 

Właśnie dlatego trzeba się czasem na chwilkę zatrzymać, wysiąść z tej rozpędzonej karuzeli, którą codziennie (czasem resztkami sił) musimy nakręcać i skupić się na tym wszystkim co jest pozytywne, bo, jak to kiedyś śpiewał Rysiek Riedel, "w życiu piękne są tylko chwile" i te właśnie chwile dają nam siłę, ładują akumulatory, żeby ogarniać codzienność, która, nie oszukujmy się, w większej mierze jest bardzo prozaiczna.

Mój P. zarzuca mi często, że ciągle na te dzieciary narzekam, ale równocześnie próbuje mu wmówić, że spędzanie z nimi czasu daje mi radość... Hm, no i jak ja mam mu to wytłumaczyć... Za co ja tak właściwie kocham to macierzyństwo?

1. Za tę słodycz
Za te śmierdzące pupcie i stópki, które mam ochotę wycałować. Za te brzuchole, którym można "pierdziucha" zrobić. Za to jak Zosia usmarowana czekoladą mówi do mnie: "Mama, zjadłabyś mnie, co?". Za to jak mój roczny Maksiu mocno mnie przytula i mruczy do ucha: "Mmmmm". Za ten anielski obrazek, kiedy mamy okazję popatrzeć na któreś z nich gdy śpi: nie marudzi, nie zadaje pytań, nie psoci, po prostu jest - taki beztroski, niewinny... Wtedy nawet mojemu P. zaszklą się oczy, choć pewnie myśli, że tego nie zauważam.

2. Za te wszystkie pierwsze...
Nie ma nic wspanialszego niż bycie świadkiem rozwoju swojego dziecka - tego małego człowieczka, którego sami stworzyliśmy. Tego, który jeszcze niedawno był tylko nieświadomą niczego fasolką. 
Pierwszy uśmiech, pierwszy krok, pierwsze "ma-ma", pierwsza przespana nocka, pierwsza wieża z klocków, pierwsze siusiu na nocnik, pierwszy dzień w przedszkolu, pierwsze "Kocham Cię", pierwsza wizyta w zoo, pierwsze wyjście w góry. Te i wiele innych pierwszych razów mam już za sobą, a ile jeszcze przede mną... Pierwsze wyjście na imprezę, pierwsze piwo, pierwszy pocałunek... Dobra, dobra! Może na razie na tym poprzestańmy. ;-)

3. Za ten ubaw po pachy
Każdego dnia kiedy wstaję rano pierwsza myśl, która przychodzi mi do głowy to: "ciekawe co te moje dzikusy dziś znowu zbroją". Czy wrzucą znowu coś do kibla, czy będą gonić się wokół stołu z wiadrem na głowie, czy może użyją szczoteczki do zębów, żeby wypolerować podłogę, no i jaki ciekawy przedmiot znajdę dziś w wannie: może to będzie but, a może łyżeczka. A może znowu Maksiu wejdzie na stół i kiedy groźnie powiem do niego: "nie wolno!" on się uśmiechnie i prześle mi buziaczka. A może Zosia myjąc od pół godziny ręce i używając przy tym nie tylko wody i mydła, ale również szamponu, żelu do higieny intymnej oraz pasty do zębów wyleci z tekstem: "Spokojnie Mama, mam wszystko pod kontrolą". 
Owszem, są takie dni, że wkurza mnie to potwornie, ale jednak więcej jest takich, że zamiast walnąć pięścią w stół, ja nie mogę powstrzymać się od śmiechu.

4. Za to dobro, które widzę w swoich dzieciach
Trudno oczekiwać od czterolatki, a tym bardziej od roczniaka, żeby byli empatyczni. Na tym etapie zwykle dzieci są jeszcze bardzo egocentryczne. Dlatego kiedy widzę pierwsze oznaki takich cech jak bezinteresowność i takich uczuć jak tęsknota, miłość, współczucie, to autentycznie serce mi mięknie. Kiedy Zosia w obronie Maksa mówi do babci z powagą słonia: "Nie krzycz na niego, bo to jest mój mały braciszek", a innym razem Maksiu podchodzi do płaczącej siostry i ją przytula, to trudno mi powstrzymać wzruszenie. A jak Zosia tak po prostu sama z siebie proponuje, że pójdzie i mi coś przyniesie bo widzi, że jestem zajęta, to duma mnie rozpiera jak pawia królewskiego. I jeszcze kiedy Maks siada koło Zosi, na co ona obejmuje go ramieniem i mówi: "No chodź tu, ja też Cię kocham" - wtedy to ja najzwyczajniej w świecie wy-mię-kam!

5. Za tę satysfakcję
Czasem mam ochotę odpuścić i olać to całe wychowanie. Myślę sobie: "Eee, jak raz nie będziesz konsekwentna to przecież od razu nie wyrosną na bandytów". Ale za chwilę pojawia się drugi głos w mojej głowie: "To jest Twoja jedyna szansa - tu i teraz. Jak ich nie przywołasz do porządku to właśnie Tobie najbardziej wejdą na głowę - wykorzystaj ten czas. Odpoczywać będziesz jak się wyprowadzą". Niestety ten drugi głos wygrywa... A może stety... bo już teraz widzę, że to moje ciągłe biadolenie: "nie wolno", "posprzątaj po sobie", "podziękuj zanim wstaniesz od stołu", "nie zabieraj bratu zabawek"... To moje ciągłe tłumaczenie "dlaczego", "po co"... To odpowiadanie na setki pytań, to moje mozolne uczenie: picia z kubka, jedzenia łyżeczką, mycia rąk, mycia zębów, ubierania butów... Wszystko to pomaluśku, powolutku przynosi rezultaty. I naprawdę nie ma na świecie pracy, która bardziej dawałaby satysfakcję niż bycie matką, bycie rodzicem. Bo tu nie jesteśmy odpowiedzialni tylko za jeden projekt, o którym za kilka miesięcy, lat wszyscy zapomną. Jesteśmy odpowiedzialni za czyjeś życie i przyszłość. I mimo, że na podwyżkę mamy raczej marne szanse, to i tak warto.

piątek, 9 września 2016

Po prostu pisz…

Już od jakiegoś czasu zbieram się w sobie, żeby spróbować swoich sił blogując… 
Ciągle coś stawało mi jednak na przeszkodzie. Za każdym razem było coś ważniejszego: a to góra prania, która i tak się nie zmniejsza, bo moje dzieciaki średnio ze sto razy dziennie się upaprają jakąś czekoladą czy sosem pomidorowym. A to mycie garów, które przecież za pięć minut znów będą brudne. A to zbieranie zabawek porozrzucanych po całym domu, które jakimś cudem za trzy sekundy poraz kolejny będą tworzyć tor z przeszkodami na samym środyszku mojego salonu. A to, przy okazji robienia kawy, okazuje się, że ekspres przydałoby się wyczyścić, a to w sumie wypadałoby poukładać w szafkach, bo kto wie…może nawet na jeden dzień starczy… i koniecznie poucinać zeschnięte kwiaty na balkonie, bo głupie po prostu sobie bezczelnie przekwitają. 
Bankowo świat by się zawalił, gdybym tego wszystkiego natychmiast nie zrobiła. 

No ale dziś przyszedł nareszcie ten dzień, że nie wytrzymałam i powiedziałam sobie: 
Kobieto, po prostu usiądź i pisz… wstaw zupę na jutro, żeby się sama ugotowała (nie jakieś tam ekstra danie, nad którym musisz stać i merdać cały czas łychą), i przelej nareszcie swoje myśli na… “papier”. Napisz o tym co Ci siedzi na wątrobie, o tym co Cię wkurza i co Cię boli. O tym co kochasz i czego nie trawisz. O tym jak Cię dzieciaki doprowadzają do szału i o tym że żyć bez nich nie możesz. O tym że mąż po tylu latach ciągle Cię kręci i o tym, że z roku na rok jest coraz bardziej upierdliwy. O tym za co siebie lubisz i o tym co jest Twoją słabością. O tym jaka jesteś szczęśliwa i o tym jaka bywasz bezsilna. O tym że są dni, kiedy mogłabyś góry przenosić i że są też takie kiedy czujesz jakby uszło z Ciebie powietrze. O tym jak czasem brak słów z niemocy i o tym jak łzy w oczach stają ze wzruszenia. O wzlotach i upadkach, o sukcesach i porażkach, o małżeństwie i macierzyństwie, o tym jak bywa fajnie i o tym, że czasem cholera jaśnista bierze! Wyrzuć to z siebie, bo jak kiedyś te wszystkie myśli, które się kotłują w Twojej głowie pierdalną z tą samą siłą z jaką narastają, to katastrofa bliska nuklearnej - gwarantowana! 
I koniecznie, przeklnij sobie sporadycznie przy tym pisaniu (jak powyżej), bo gdzie jak nie tu?! A swoją drogą jak by moja czteroletnia Zosia tak sobie czasem jakąś soczystą cholerą rzuciła czy czymś podobnym, to może nie spoczywałyby w niej takie pokłady złości jak teraz. No ale będę poprawna politycznie i nie zaproponuję jej tego - jeszcze nie dziś. ;-)

W każdym razie potraktuję ten blog jako terapię, jako seans psychologiczny, psychiatryczny, filozoficzny? A jak przy okazji ja i moja bazgranina kogoś rozśmieszą, albo pocieszą, to tym lepiej - dwie pieczenie na jednym ogniu.
To co? Kto będzie ze mną? O, las rąk widzę - i tak ma być! ;-)

No to zaczynamy…


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...