To już dziesięć lat! Dziesięć lat odkąd wyjechaliśmy z Polski. Trudno w to uwierzyć, bo mam wrażenie jak by to było wczoraj. Pamiętam z najdrobniejszymi szczegółami dzień, kiedy wylądowaliśmy w Vancouver - na drugim końcu świata, z dala od rodziny, przyjaciół, zdani tylko na siebie. Było to tak samo ekscytujące jak i przerażające. Ja dwudziestoparoletnia dziewczyna, świeżo upieczona mężatka, odebrana swojej ukochanej mamusi i tatusiowi. Nie dość, że pępowina została brutalnie odcięta, to w dodatku po raz pierwszy w życiu miałam zamieszkać sam na sam z facetem... Grr!
A jak by tego było mało, krótko po naszym przylocie przypadało Boże Narodzenie, co już kompletnie złamało moje serce. Pierwsze święta bez rodziny były cholernie trudne i ratowało nas tylko to, że mieliśmy siebie. Od tego właśnie momentu zaczęło się nasze prawdziwe, dorosłe, odpowiedzialne życie i każde z wyzwań, któremu stawialiśmy czoła razem, coraz bardziej i bardziej nas do siebie zbliżało.
Mimo wszystko nadal podchodziłam do rozłąki z krajem i rodziną bardzo emocjonalnie. Pamiętam swoje przejęcie i łzy w oczach kiedy samolot, którym pierwszy raz po pół roku leciałam do Polski, zaczął kołować w Warszawie. Miałam, co prawda, przed sobą jeszcze kilkaset kilometrów do mojego rodzinnego miasta, ale już wtedy pomyślałam: jestem w domu.
Kiedy przeprowadziliśmy się do Stanów byliśmy już troszeczkę oswojeni z życiem na własną rękę, jak również z życiem w innym kraju, a nawet na innym kontynencie. Dwa lata, które tam spędziliśmy były jedną wielką przygodą i podróżą. Jako młodzi, zakochani i bezdzietni cóż mieliśmy robić z tym całym wolnym czasem, który z mojej obecnej perspektywy wydaje się być kompletnym szaleństwem. Wracasz z pracy do domu i, oprócz obiadu, nic już nie musisz robić. Wsiadasz na rower albo idziesz na spacer - luksus! O weekendach nie wspominając. No więc korzystaliśmy ile wlezie eksplorując całe Stany wzdłuż i wszerz. Widząc rzeczy, które dotąd widzieliśmy tylko w snach, albo… w filmach.
A jak już się trochę wyszaleliśmy i doszliśmy do wniosku, że jesteśmy gotowi osiąść gdzieś na stałe i się rozmnożyć (jakoś trudno było mi wyobrazić sobie wychowywanie dzieci na innym kontynencie), wylądowaliśmy w Szwajcarii i tak już tu sobie żyjemy prawie sześć lat! Kocham to miejsce, bo jak tu go nie kochać. Za tę czekoladę, której cudowny zapach unosi się w powietrzu, kiedy spacerujemy w okolicach fabryki Lindt. Za te obrzydliwie śmierdzące sery, które smakują tak samo obrzydliwie... PYSZNIE! Za te piękne, majestatyczne góry, którymi nigdy nie przestanę się zachwycać. Za te sielankowe widoki. Za te odgłosy krowich dzwonków - niekiedy w samym środku miasta. Za ten porządek w niemal wszystkich aspektach życia. I za to, że jest tu już część mnie, bo tu urodziły się moje dzieci.
Kocham Szwajcarię i pod wieloma względami czuję się tu już jak u siebie, ale zdaję sobie sprawę z tego, że tak naprawdę, to zawsze w jakimś stopniu będę tu obca. Dlatego tęsknię. Przede wszystkim za rodziną. Za tym, żeby tak po prostu, spontanicznie wpaść do rodziców na kawę, umówić się z bratem do kina, podrzucić Teściom dzieciaki i zrobić sobie randkę z mężem. Tęsknię za tą pewnością, że ktoś zawsze jest blisko i można na niego liczyć w każdej sytuacji. Za polską kiełbasą tęsknię i schabowym. Za piwem, za kiszonym ogórkiem, za pyzami i za tym, że można sobie kupić zapiekankę na ulicy. Tęsknię za polskim absurdem i polską prowizorką i za tym, że to, o czym piszę zrozumie tylko Polak i tylko z Polakiem mogę się z tego pośmiać.
Wkurzają mnie te ciągłe rozterki na co wykorzystać urlop: czy jechać na wakacje gdzieś w ciepłe kraje, czy do Polski, żeby pobyć trochę z rodziną. A jeśli już zdecydujemy się na opcję numer dwa, to pojawiają się kolejne dylematy: czy wykorzystać czas na spotkanie ze znajomymi, czy poodwiedzać wszystkie babcie i ciotki, które się tego domagają. Znowu gdy my przyjmujemy kogoś z Polski, to najpierw szalejemy z radości. Po kilku dniach już brakuje nam nieco prywatności. A kiedy goście wyjeżdżają, to się tak jakoś pusto robi, i też w dupie źle. No a biedny człek się gubi i już nie wie czego tak naprawdę chce.
Wkurzają mnie te ciągłe rozterki na co wykorzystać urlop: czy jechać na wakacje gdzieś w ciepłe kraje, czy do Polski, żeby pobyć trochę z rodziną. A jeśli już zdecydujemy się na opcję numer dwa, to pojawiają się kolejne dylematy: czy wykorzystać czas na spotkanie ze znajomymi, czy poodwiedzać wszystkie babcie i ciotki, które się tego domagają. Znowu gdy my przyjmujemy kogoś z Polski, to najpierw szalejemy z radości. Po kilku dniach już brakuje nam nieco prywatności. A kiedy goście wyjeżdżają, to się tak jakoś pusto robi, i też w dupie źle. No a biedny człek się gubi i już nie wie czego tak naprawdę chce.
Coraz dobitniej dociera do mnie fakt, że moje dzieci, mimo, że są Polakami z krwi i kości (i z papierka póki co też) powolutku, w swoich głowach, będą stawać się coraz bardziej szwajcarskie. Trochę mnie to smuci, bo wiem, że takiej prawdziwej polskości już nie zaznają, a ja sama nie będę w stanie tak do końca ich tego nauczyć. Może będą lubiły spędzać wakacje u babci w ogródku, może zaciekawi ich historia Polski, może, tak jak ja, pokochają polskie morze. Ale większą przynależność będą czuły do Szwajcarii. I w sumie trudno im się dziwić.
Życie na emigracji jest ciekawe, jest pod pewnymi względami spokojniejsze, bezpieczniejsze. Jest czymś, co wydaje się rozsądną decyzją ze względu na przyszłość - naszą i dzieci. Ale bywa też cholernie trudne. Bo człowiek, mimo otaczającego go tłumu różnorodnych, kolorowych ludzi, chwilami czuje się po prostu samotny. No ale cóż... coś za coś. W końcu życie to sztuka wyborów...
Powiem tak Natalia: Nigdy nie sadzilam ze po przeczytaniu wpisu na blogu ogarnie mnie taka nostalgia za Polska i taka chec odkurzenia rodzinnych wiezi które zakurzyły sie ponad 15 lat temu.... Jak by podobieństw było mało to nam tez w tym roku stuknie 10 lat. Okrągłe 10 lat. No nic, chyba pora ustalic termin, miejsce, i postawic piwo, kiełbasę i schabowego na stol :)
OdpowiedzUsuńJesteśmy gotowi na to wyzwanie! ;-)
UsuńJejku jak ładnie to wszystko opisałaś.... ale tak, tak jest... ja dopiero zaczynam... i wniosek wysuwa się tylko jeden, że niezależnie od tego ile czasu będzie się poza "domem" to uczucia zawsze będą te same - mimo rosnącej miłości i zapuszczania korzeni w "nowym domu". :)
OdpowiedzUsuńNatalia, spoko - nie Ty pierwsza opuściłaś gniazdo rodzinne i ruszyłaś w świat. Niedawno przed Wami Amerykę podbili europejczycy, wcześniej Azjaci, protoplaści Indian. A tak w ogóle, to my wszyscy jesteśmy emigrantami z Afryki, naszej kolebki życia. Co z tego, że działo się to 80 tyś lat temu, bo to jak wczoraj w skali rozwoju filogenetycznego. Dzięki temu exodusowi rozwinęły się cywilizacje na całym świecie, z czego wszyscy jesteśmy beneficjentami. Oczywiście jeśli uznać to za rozwój, a nie regres dla planety. Ja jestem za rozwojem i postępem cywilizacyjnym, bo to nas czyni bardziej ludźmi. Częściowo i Wy taką rolę sobie narzuciliście emigrując po już zaludnionym świecie niosąc NOWE i NOWE przynosząc w trakcie rodzinnych odwiedzin. Dawni ludzie takich możliwości nie mieli i opuszczając plemię rozstawali się z nim na zawsze. A tu mamy samochody, samoloty, telefony, facebooki, a niedługo będziemy się teleportować, jak w sf. Jednak emocje powstałe z rozłąki są takie same, jak setki tysięcy lat temu. I to jest piękne, że natura człowieka się nie zmienia mając do dyspozycji osiągnięcia współczesnej wiedzy i techniki. Dlatego przynoście i nieście kaganek oświaty oraz multkulti, by świat w przyszłości stał się pokojową wielką wioską.
OdpowiedzUsuńG.