Dziś mija 10 lat odkąd mój mąż został moim mężem. :-) To był nasz pierwszy ślub (cywilny), bo drugi (kościelny) był trzy lata później.
Pamiętam ten dzień jak dziś, bo nie miał nic wspólnego z bajkowymi ślubami, w których każdy szczegół musi być dopracowany aż do mdłości. Pamiętam moją garsonkę, kupioną na wyprzedaży w Reseved i garnitur P., który rodzice kupili mu na bierzmowanie. I tę muszkę, w której wyglądał jak Janusz Korwin-Mikke. :P
Żeby dojść do sali ślubów musieliśmy się przebić przez tłumy ludzi czekających w USC po odbiór paszportu. Sesję zdjęciową robiła nam znajoma w pobliskim parku. O ślubie wiedzieli tylko nasi rodzice i rodzeństwo. Całej reszcie powiedzieliśmy, kiedy już mieliśmy akt ślubu w ręku - myśleli, że to podróba. ;-) Przyjęcie ślubne przygotowywaliśmy sami (gotowałam oczywiście ja), a kilka dni później mój mąż pojechał w podróż poślubną ze swoim tatą w góry - beze mnie. :P
Taki to był nietypowy ślub, na przekór wszystkim konwenansom - dokładnie taki, jaki jest nasz związek: inny i wyjątkowy.
Dwa miesiące po ślubie podbijaliśmy już wspólnie Amerykę Północną i zaczynaliśmy naszą wspólną przygodę, która trwa do dziś.
Jaka jest moja recepta na udany związek?
Po prostu się ze sobą zaprzyjaźnić, bo przyjacielowi da się więcej wybaczyć. Bo przyjaciela akceptujemy takim, jaki jest i nie usiłujemy go za wszelką cenę zmienić. Z przyjacielem jesteśmy, bo lubimy jego towarzystwo. Bo się z nim nie nudzimy. Bo mamy wspólne pasje. Bo nigdy nam nie brakuje tematów do rozmowy. A jak nasz przyjaciel nas zawiedzie, to mu to po prostu mówimy - szczerze, ale tak żeby go nie ranić. Następnie do przyjaźni dodajemy duuuużo namiętności, masę czułości i co jakiś czas flirciarskie spojrzenia, po których miękną nogi i już. Nic więcej nie trzeba. ;-)
Z jednej strony to aż 10 lat, a z drugiej tylko tyle, bo ten czas tak cholernie szybko płynie… Chociaż z drugiej strony czasem zastanawiam się jak ja to zrobiłam, że wytrzymałam z tym Oszołomem tak długo? :P No i właściwie dlaczego właśnie On?
Jakiś czas temu byłam sama w Polsce i miałam okazję brać udział w pewnej imprezie. Po powrocie do Szwajcarii, jak przystało na lojalną żonę, opowiedziałam P. o takim jednym co mnie zarywał… P. spojrzał na mnie spode łba i w pierwszym momencie niby serio powiedział: “Chyba przestanę Cię samą gdziekolwiek puszczać”, a potem dodał: “Ale w sumie patrząc na to Twoje zdjęcie, które przesłałaś mi przed imprezą, to dziwię się, że tylko jeden Cię podrywał” :D
I za to właśnie go kocham! Za to, że nie robi mi dzikich scen zazdrości, że mi ufa, i że nie każe mi rezygnować z własnego ja na rzecz jakiejś chorej wizji związku. Dzięki temu wiem, że naprawdę mnie kocha.
Czy mój P. jest idealny? Hm... jak by to ująć… Jest idealny w swojej nieidealności :D