Dzień, w którym po raz pierwszy zobaczyłam upragnione dwie kreski na teście ciążowym pamiętam jak dziś i zapamiętam pewnie do końca życia. Może to dlatego, że była to dość charakterystyczna data: 1 listopada, Wszystkich Świętych. Cała nasza rodzina w Polsce udawała się właśnie zapalić znicze na grobach bliskich, a ja, tu w Szwajcarii, nie do końca wierzyłam w to, co widzę: dwie kreski! Serce waliło mi jak oszalałe! Oczywiście zrobiłam jeszcze następne trzy testy - tak dla pewności. Wszystkie pozytywne.
Przez cały okres ciąży nie miałam ani jednego momentu załamania. Nie zastanawiałam się czy sobie poradzę. Nie panikowałam. Nie myślałam o tym, co może pójść nie tak. Modliłam się tylko, żeby Maleństwo było zdrowe. Przeczytałam wszystkie możliwe książki o ciąży, poradniki, fora internetowe. Byliśmy w szkole rodzenia. Obejrzałam nawet kilka filmów z porodu, bo, o dziwo, pełno takich w sieci. I ani przez chwilę nie poczułam się przerażona. Wiedziałam, że to jest moje przeznaczenie. Że tak się stało, bo tego chciałam. Bo chciałam być matką. I obojętnie jak bym była spanikowana, to i tak teraz już nie mogę się wycofać. Nie mogę powiedzieć odmyśliłam się. Muszę to przeżyć i chcę przeżyć to jak najlepiej. Świadomie i z wszelkimi konsekwencjami.
Zresztą trochę dziwiły mnie wypowiedzi młodych rodziców. Myślałam sobie... co Ci ludzie wygadują? Jaka rewolucja? Jaka masakra? Że noworodek, to niby nic tylko ryczy... No i co że ryczy? Wystarczy przecież, że go przytulę i zaczaruję swoim wewnętrznym spokojem, a on od razu zaśnie w ramionach mamusi. Bo ja będę przecież najlepszą mamą na świecie, taką która swoją cierpliwością zwojuje cały ten niemowlęcy świat.
No i wreszcie nadszedł ten dzień... dzień porodu. Dzień, który, mimo bólu i wycieńczenia, mogę szczerze i z całą pewnością zaliczyć do jednego z najpiękniejszych dni mojego życia. Moment, w którym położyli mi pierwszy raz Zosię, a trzy lata później, Maksia na piersiach był czymś tak pięknym, że żadne słowa nie są w stanie tego wyrazić. To taka chwila, w której chce się, z lekkim niedowierzaniem w głosie, krzyknąć: moje dziecko, moje! I od razu, mimo, że zaledwie od kilku minut trzymałam je w ramionach, czułam jak bym kochała je całe swoje życie.
Wtedy jeszcze wydawało mi się, że to takie niewinne, bezbronne maleństwo...
No cóż... pierwsze otrzeźwienie nastąpiło kiedy przyjechaliśmy z Zosią do domu, a ona była tak uprzejma, że od razu, w pierwszy dzień pokazała nam co to znaczy mieć dziecko. Płakała chyba cztery godziny non-stop i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu żadne z tych magicznych sposobów uspokojenia jej, które dotychczas miałam w swojej głowie, nie zadziałały. A ja płakałam razem z nią i zastanawiałam się jak to jest możliwe, że dziecko nie uspokaja się przy własnej matce? Czy coś jest ze mną nie tak?
Jeszcze będąc w ciąży, czytałam jakieś absurdalne (a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało) porady w stylu: jeśli Twoje dziecko nie przestaje płakać, a Ty jesteś już tak zdenerwowana, że masz ochotę nim potrząsnąć, albo zrobić mu krzywdę. Odłóż dziecko w bezpiecznym miejscu, wyjdź z pokoju, weź parę głębokich wdechów i wróć dopiero jak się uspokoisz, albo zadzwoń po pomoc. Byłam oburzona i nie wierzyłam w to, że jakakolwiek matka mogłaby mieć takie myśli. No chyba, że w jakiejś patologicznej rodzinie. Cóż... wystarczyło kilka tygodni i wszystko zaczęło mi się układać w jedną całość. Zrozumiałam, że każda kobieta jest tak zaprogramowana, że jak jej dziecko zaczyna płakać, ona natychmiast nastawiona jest na działanie: muszę coś z tym zrobić! Jeśli, mimo wielu prób, nie udaje jej się malucha uspokoić, ona po prostu wa-riu-je, bo czuje jakby ktoś wbijał w jej mózg miliony szpileczek, które się kręcą i wiercą w nim dziury, a potem wychodzą uszami. Dopiero jak urodził się Maksiu, nasza położna powiedziała mi coś bardzo mądrego: Twoim zadaniem nie jest, żeby za wszelką cenę go uspokoić, tylko, żeby po prostu przy nim być.
Wszyscy powtarzali nam, że najgorsze są pierwsze trzy miesiące... No, może i tak jest, ale nie u nas. W naszym przypadku pierwsze pół roku życia obojga naszych dzieci były jak wyjęte z życiorysu i sprowadzały się głównie to tego, żeby po prostu jakoś przetrwać. Była to ciągła konfrontacja naszych wyobrażeń z brutalną i ciągle zaskakującą (żeby nie powiedzieć rozczarowującą) nas rzeczywistością.
Cały czas łudziliśmy się, że jeszcze tylko parę miesięcy i będzie lepiej. Że jeszcze tylko trochę cierpliwości i miną kolki. Że pierwsze ząbkowanie jest najgorsze, a potem maluch się przyzwyczai. Że jak zacznie się przemieszczać, to nie będzie trzeba już cały dzień nosić go na rękach. No i może nawet tak było, ale pojawił się następny problem: ściąganie z półek, grzebanie w kiblu, dobieranie się do kabli oraz przewracanie się co chwilę, bo głowa chciała więcej niż potrafiły jeszcze nogi. Niestety. Po każdym trudnym okresie pojawiał się następny trudny, a potem jeszcze trudniejszy. A jak nam się wydawało, że już jest lepiej, że wychodzimy na prostą, to zaczęły się choroby, a potem seria buntów. Bunt dwulatka, który wystrzelił od razu po pierwszych urodzinach. Bunt trzylatka, który trwał do czwartych urodzin, a potem bunt czterolatka, który nałożył się z buntem dwulatka drugiej naszej pociechy.
A jak już mowa o naszej młodszej latorośli... Właśnie. Kolejny mit, w który uwierzyliśmy: że przy drugim dziecku będzie łatwiej. Hm... w naszym przypadku łatwiejsze było chyba tylko to, że nie trzeba było już kupować wózka i łóżeczka. Poza tym było jeszcze trudniej niż z Zosią, a dodatkową trudność stanowił fakt, że teraz mieliśmy nie jedno, a dwójkę dzieci czyli dwa razy mniej czasu, dwa razy mniej snu, dwa razy więcej stresu, a z czasem pojawiło się coś jeszcze: dwa razy więcej kłótni.
To nie jest tak, że decydując się na dzieci, w ogóle nie spodziewałam się trudności. Wiedziałam, że wszystko się zmieni. Zdawałam sobie sprawę z tego, że rodzicielstwo nie jest proste, bo przecież to głównie my kształtujemy charakter dziecka. To my je uczymy, co jest dobre a co złe. To my nakreślamy im hierarchię wartości. Czego nie byłam jednak świadoma to fakt, że nie zawsze na wszystko mamy wpływ. Że czasem dziecko, szczególnie takie uparte jak moje, po prostu nas nie słucha - nawet jak byśmy nie wiadomo jak cierpliwie i spokojnie do niego przemawiali. Odkąd jestem mamą poznałam również cały wachlarz absurdalnych problemów, które w jednej sekundzie potrafią doprowadzić u dziecka do furii. Niektóre z nich to: podanie soczku w kartoniku, od którego odkleiła się słomka - bo Ona chciała przecież ją sobie sama odkleić. Lub też półgodzinna rozpacz z powodu, że roztopił się śnieg. Oczywiście kto jest winny? Wiadomo, mama. Nie mówiąc już o frustracjach półtorarocznego berbecia, który jeszcze nie potrafi się wysłowić i wścieka się, że ja nie potrafię się domyślić czego on chce. To są prawdziwe problemy! Co tam terroryzm, wojny i głód...
Kiedyś (zanim jeszcze zostałam mamą) widząc wrzeszczące, rzucające się na podłogę w supermarkecie dziecko, myślałam sobie, że jest po prostu niewychowane. Teraz przepraszam w myślach tych wszystkich rodziców, których tak pochopnie osądziłam. Bo moje dzieci, mimo, że staram się wychować je jak najlepiej, być konsekwentna, poświęcać im jak najwięcej czasu i przytulać, tak często jak tylko mogę, też bywają po prostu wredne. A wydawałoby się, że robię wszystko książkowo.
Dwa miesiące mdłości, krwotok z nosa, przy którym wylądowałam na pogotowiu, grypa żołądkowa trzy tygodnie przed porodem, w wyniku której dostałam skurczy oraz inne ciążowe "przypadłości". Jak również sam poród, bez znieczulenia, przy ponad czterokilogramowym dziecku... To wszystko pikuś w porównaniu do tego, co nastąpiło potem...
Czy jestem rozczarowana macierzyństwem? Nie. Czy, jak bym wiedziała, że będzie aż tak trudno, zrezygnowałabym z zakładania rodziny? Nie. Mimo wszystko te pozytywne, szczęśliwe chwile zdecydowanie przeważają i wygrywają z tymi trudnymi.
A kiedy siedzimy wszyscy czworo przy kolacji i mój P. patrzy na mnie, na dzieciaki, a potem ni stąd ni zowąd mówi: jestem szczęściarzem, że mam tak cudowną żonę i wspaniałe dzieci, to ja wtedy sobie myślę: było warto i już nie mogę się doczekać kolejnych, rodzicielskich wyzwań. ;-)
Kochanie, jesteś cudowna. Wróciły wspomnienia i polały się łzy szczęścia.
OdpowiedzUsuń:) ;) ;)
OdpowiedzUsuńCzuję się zachęcona do bycia mamą i może mój J. też będzie taki dzielny i nazwie siebie samego szczęściarzem...
OdpowiedzUsuńByć może absurd goni absurd, ale jak patrzy się na te dwa gzuby to serce rośnie :)
Też pamiętam ten 1.listopada - ja akurat wtedy zobaczyłam bijące serduszko na USG :-)
OdpowiedzUsuńAle się popłakałam. Ja czekałam 12 lat, 5 poronień i w końcu się udało. Cała ciąża jeden wielki stres. Wydane morze łez i codziennie te same pytanie czy wszystko jest dobrze. I przyszedł kwiecień i Franek na świecie. Co za radości, miłość i to spojrzenie mojego męża. Taka dumą z miłością i zachwytem wszystko razem. A potem przyszedł kryzys i myśli że jestem złą matką bo brak pokarmu potem za dużo pokarmu. Franek płacze ja nie wiem co robić. Mąż mnie denerwuje więc jestem też złą żoną. Jakiś koszmar. Nikt mi nie powiedział że to normalne że jest stres i nie jestem zła. Teraz Franek ma 11 miesięcy. Kocham go nad życie i poczucie że coś ze mną nie tak mija kiedy patrzę jak pięknie się rozwija. Ale pewne rzeczy się zmieniły i czekam na taką chwilę kiedy mój mąż znów tak popatrzył na mnie jak wtedy kiedy dałam mu syna.
OdpowiedzUsuń