Stało się. Zdradziła. Walczyła ze sobą do końca, ale dała za wygraną. Z mężem mijali się od miesięcy, może nawet od lat. Już nawet nie pamięta od czego to się zaczęło. Najpierw jedna kłótnia, druga, jakieś problemy z dziećmi, stres w pracy, brak czasu dla siebie. Mąż przestał ją zauważać. Tak twierdziła. Czuła, że staje mu się obojętna. Któregoś dnia wyszła z domu smutna, z poczuciem odrzucenia i cholernego rozczarowania, bo nic już nie było takie same. Pytała samą siebie gdzie podziała się ta bliskość, namiętność i uczucie, które tak mocno połączyło ich przed laty. I właśnie wtedy, przypadek sprawił, że pojawił się ten drugi. Nowy pracownik w jej biurze. Spotkali się w korytarzu, a on się przedstawił. A potem zapytał, dlaczego jest taka smutna. I to był ten moment, który zaważył o jej przyszłym życiu... bo pierwszy raz od, nie pamiętała jak dawna, znalazł się ktoś, kogo zainteresowały jej uczucia. Ktoś, kto ją dostrzegł...
On też miał swoją tajemnicę, swoje problemy i rozterki. Potrzebował bliskości. Potrzebował kobiety, w której oczach zauważy pożądanie. Widział, że ona pragnie tego samego co on. Nie potrafił już dłużej się hamować. Nie wierzył w to, że z jego małżeństwa jeszcze cokolwiek będzie. Właśnie mijał rok odkąd żona przestała z nim sypiać. A on nie wyobrażał sobie związku bez pożądania i namiętności. W pamięci miał obraz swojej żony sprzed lat... Tak go kiedyś potrafiła kokietować i sprawić, że serce biło mu trzy razy szybciej. Szalał na jej punkcie. Dokładnie to samo poczuł teraz, z tą drugą...
Odkąd zaczęłam pisać bloga czuję się czasem jak Carrie Bradshaw z Seksu w wielkim mieście, która obserwuje i wsłuchuje się w ludzi, których spotyka na swej drodze, a potem stara się wyciągać wnioski. No i jak tak sobie zbieram wszystkie swoje obserwacje do kupy i przetwarzam w głowie to, co usłyszałam od wielu osób w moim otoczeniu, wniosek nasuwa mi się jeden. Właściwie nie jest to żaden wniosek. To odczucie. Odczucie przerażenia. Bo przeraża mnie to, jak ludzie w dzisiejszych czasach traktują związki. Z jaką łatwością potrafią siebie i swoje postępowanie usprawiedliwiać i jak w ogóle nie mają determinacji do tego, żeby walczyć. A przede wszystkim nie potrafią ze sobą szczerze rozmawiać. I potem mówią po prostu: trudno, nie udało się i zaczynają nowe życie.
Historia na początku wpisu jest z jednej strony zmyślona, a z drugiej tak prawdziwa, bo mogłaby dotyczyć każdego z nas. Pytanie tylko czy ona musiałaby się właśnie tak zakończyć. Czy rzeczywiście można usprawiedliwić zdradę brakiem zainteresowania ze strony partnera, albo tym, że żona nie ma ochoty na seks? A może wystarczy o tym porozmawiać? Tak na spokojnie, bez wyrzutów i pretensji. Tak szczerze, bez owijania w bawełnę. Może nie warto mieć cichych dni i kumulować w sobie złych emocji. Może trzeba dobitnie wyrażać swoje potrzeby i uczucia, nawet jeśli czasem ranią albo szokują.
Może gdyby kobiety przestały oczekiwać od faceta, że będzie czytał w ich myślach, tylko mówiły jasno czego potrzebują. Może gdyby mężczyźni postarali się być trochę bardziej empatyczni, a mniej egoistyczni. Może gdyby faceci nie oczekiwali, że będziemy zawsze gotowe do seksu, nawet jak się nie wykażą żadną kreatywnością. A kobiety przestały traktować seks jako obowiązek wobec męża, tylko zaczęły czerpać z tego przyjemność pokazując mu odważnie, czego potrzebują. Może wtedy byłoby nam łatwiej spotkać się gdzieś w połowie drogi i wspólnie walczyć o miłość. Może... a może nie?!
To trochę tak jak z posiadaniem dziecka. Okres ciąży to jest pikuś w porównaniu do tego, co następuje później. Tak samo jest ze związkiem. Znaleźć faceta, to tylko malutka część sukcesu. Zatrzymać go przy sobie, to dopiero jest sukces.
Chciałabym powiedzieć, że mnie problem nie dotyczy, bo ja wiem jak sprawić, żebyśmy byli ze sobą szczęśliwi do grobowej deski. Prawda jest taka, że nie wiem co z nami będzie, bo nikt tego nie wie. Zdarzają się niestety sytuacje beznadziejne, z których trudno wyjść bez szwanku. Zdarzają się związki, których nie da się uratować, choć bardzo byśmy chcieli. Ale jedno jest pewne i jedno wiem. Wiem, że będę walczyć. I nie wtedy kiedy pojawi się jakiś problem, tylko na co dzień. Nie będę brała tego szczęścia i tej miłości za pewnik, ale będę jej bronić każdego dnia, żeby nikt inny nie sprzątnął mi jej sprzed nosa. Może jestem naiwną romantyczką, która wierzy w bajki z happy endem. Ale przecież podobno wiara czyni cuda. I tego się trzymam.