wtorek, 8 listopada 2016

Czego pragną kobiety?


Ja naprawdę jestem bardziej niż świadoma tego, że kobiety są z Wenus, a faceci z Marsa. Wiem, że nasz i ich tok myślenia jest zupełnie inny. Mnie trafił się wyjątkowo trudny egzemplarz, który, może nawet, jest z jeszcze zupełnie innej planety. Dlatego zostałam brutalnie pozbawiona wszelkich złudzeń. Kiedyś naiwnie myślałam, że jak facet bardzo chce, to może nauczyć się odgadywać kobiece potrzeby. Że może, nie od razu, ale kiedyś coś do niego dotrze. Dziś już wiem, że niepotrzebnie traciłam całą swoją energię na próby wykrzesania z niego czegoś, czego tam po prostu nie ma. I to nawet nie to, że faceci nie chcą się zmienić, nie! To dlatego, że ich mózgi, obojętnie jak bardzo byłyby rozgarnięte, one po prostu nie ogarniają kobiecej psychiki. Mało tego, rzekłabym, że im bardziej rozgarnięte tym mniej kumają.  No bo przecież wielkie umysły nie będą koncentrować się na jakichś tam niuansach. Oni myślą globalnie, logicznie i hiper-praktycznie.
Mi to nawet, w pewnym sensie, odpowiada. Jak bym miała do wyboru poetę, który mówi do mnie wierszem i codziennie, drogę do sypialni, ściele mi płatkami róż, ale poza tym nic innego nie robi, albo, na drugiej szali, twardo stąpającego po ziemi faceta, odpowiedzialnego za swoją rodzinę, który jednak z romantyka nie ma niestety nic, no to cóż... wybrałabym tego drugiego.

Wcale nie oczekuję od swojego mężczyzny, żeby zgadywał moje myśli. Przestałam już czekać na to, żeby sam wychodził z inicjatywą. Nie wymagam codziennych komplementów. No i nie biorę już sobie tak do serca, kiedy nie odpisuje na mojego smsa, albo nie odbiera telefonu. Nie myślę wtedy Mhm, na pewno już mnie nie kocha tylko stwierdzam, że pewnie jest zajęty. Jeśli czegoś od niego chcę, to mu to po prostu jasno, w przystępny sposób, komunikuję. Jak mi się coś nie podoba, mówię, bo on zwykle nie ma zielonego pojęcia, że zrobił coś nie tak. Nauczyłam się już też, mniej więcej, jak go krytykować, żeby nie urazić jego ego.

Ale... Oczywiście, że jest ale, zawsze jest jakieś ale! Ale, Panowie kochani, to powinno działać w obie strony! Skoro tak bardzo chcecie być prawdziwymi samcami, to dlaczego my musimy latać ze śmieciami, nosić ciężkie zakupy i opanować obsługę sprzętów RTV, AGD, a w skrajnych przypadkach nawet władać młotkiem czy śrubokrętem? Dlaczego denerwuje Was baba za kierownicą, ale jak ma Was po pijaku odwieźć do domu, to nagle jest wspaniałym kierowcą? No i jak to jest, kurka wodna, że tacy niby chcecie być męscy, ale równocześnie, jesteście przewrażliwieni na własnym punkcie, gorzej niż kobieta przed okresem - i to, w dodatku, częściej niż raz w miesiącu!?

Odpowiadając na tytułowe pytanie: Czego pragną kobiety? Przede wszystkim mężczyzny! Takiego, który potrafi wziąć sprawy w swoje ręce, podjąć decyzję, przejąć dowodzenie, ale który równocześnie ma szacunek do swojej kobiety, który traktuje ją jak damę, opiekuje się nią i dba o to, żeby była bezpieczna i szczęśliwa. To są, moi drodzy, oczywiste oczywistości. Natomiast, żeby naprawdę zadowolić swoją kobietę i sprawić, że będzie unosić się ona, co najmniej, parę centymetrów nad ziemią będziecie musieli postarać się ociupinkę bardziej. Ale, spokojnie, wcale nie musicie wcielać się w rolę Mela Gibsona, który nabył nadprzyrodzoną zdolność słyszenia kobiecych myśli. Wy możecie po prostu słuchać, co Wasze kobiety do Was mówią... A może nie tyle słuchać, co przyswajać i za-pa-mię-ty-wać! Jeśli to zbyt trudne, użyjcie smartphona, żeby nagrać, albo zanotować ważniejsze rzeczy. Serio. To po pierwsze. Po drugie, pozytywnie zaskakiwać. Zrobić czasem coś takiego, czego ona nigdy by się po Was nie spodziewała, ba, może nawet Wy sami byście się tego po sobie nie spodziewali. Sprzedajcie komuś dzieciaki na jeden wieczór i zabierzcie ją na kolację. Niech to będzie niespodzianka. A może wykupcie weekend w Paryżu/Rzymie/Barcelonie, czy jakimś innym romantycznym mieście. A jeśli kiepsko u Was z kasą? Zawsze możecie podać jej śniadanie do łóżka. Po trzecie i ostatnie, choć tych punktów, mogłoby być naprawdę sporo. Po trzecie, bądźcie dżentelmenami. Ruszcie tyłek z kanapy i zróbcie jej herbatę. Wyręczcie ją w czymś jak ma gorszy dzień - nawet jeśli to normalnie nie należy do Waszych obowiązków. Podajcie jej płaszcz, otwórzcie drzwi, schylcie się kiedy jej coś spadnie. Takie proste czynności, a tak wielu, szczególnie młodych, panów o nich zupełnie zapomina.
Z jednej strony to tak skomplikowane, a z drugiej takie proste. Bo czasem wystarczy tylko miły gest albo czułe słowo i już ją macie - jest wasza.

Zdaję sobie sprawę z tego, że rozpracowanie kobiecej psychiki może czasem graniczyć z cudem. Kobiety niestety często same nie wiedzą czego chcą. Jest w nich wiele sprzeczności. A jeśli jeszcze dojdzie do tego burza hormonów, to już w ogóle, dla typowo męskich rozumów, twardy orzech do zgryzienia. W dodatku kobiety są bardzo różne i trudno generalizować, bo każda ma swoje indywidualne potrzeby. Myślę jednak, że nie skłamię pisząc, iż wszystkie kobiety na pewno potrzebują faceta, na którego mogą liczyć w każdej sytuacji, do którego mogą przyjść z każdym problemem, który pocieszy jak jesteśmy smutne, który sprawia, że czujemy się piękne, który daje nam poczucie własnej wartości, który pomaga nam realizować nasze marzenia, który nie podcina nam skrzydeł, który jest naszą ostoją, naszym przyjacielem i bratnią duszą, który zawsze nas akceptuje, nawet gdy jesteśmy kompletnie nieracjonalne i kiedy bywamy ofoszałe i płaczliwe zupełnie bez powodu. I przede wszystkim, który docenia to, że (czasem resztami sił fizycznych i psychicznych) ogarniamy ten cały domowo-dzieciowy bajzel, pełniąc przy tym pięć funkcji w jednym i, że potrafimy po całym, męczącym i stresującym dniu nadal być dla nich seksowne, czułe i pełne pozytywnej energii.

A jeśli już naprawdę nie wiecie jak Waszą panią poskromić, to ją po prostu przytulcie: mocno i czule. Niech oprze się na Waszym silnym ramieniu. A jeśli ramię wątłe, to może chociaż miękki brzuch załatwi sprawę...

A Wy, Kobietki? Macie coś do dodania?

środa, 2 listopada 2016

Pięć rzeczy, które pomagają mi przetrwać


Czasem życie męczy. Może nie tyle życie, co codzienne problemy, walka o byt, o czas. Denerwuje nas przewidywalność tego, co nastąpi, kiedy rano zadzwoni budzik. Wkurza nas ciągła gonitwa za, tak naprawdę, nie wiadomo czym. Zastanawiamy się, jaki jest sens tego wszystkiego. Czy naprawdę to już jest to... Czy w życiu chodzi tylko o to, żeby przetrwać? Żeby udało się jakoś przeżyć dzień, miesiąc, rok? Czy ten wyścig szczurów jest nam naprawdę potrzebny? Jak się nazywa to, do czego tak dążymy? Czy życie to cel sam w sobie czy jest coś więcej? 

Otóż, wydaję mi się, że obojętnie jaka jest odpowiedź na to pytanie i obojętnie jak bardzo sobie wypruwamy flaki, żeby do czegoś  w życiu dojść - już nieważne czym "to coś" jest... najważniejsze, żebyśmy w tej codziennej bieganinie znaleźli takie swoje małe szczęścia. Takie perełki, które nam umilają czas, które sprawiają, że możemy choć przez chwilę cieszyć się tym "tu i teraz" i najzwyczajniej w świecie tym, że żyjemy. Tym, że mamy ciało, z krwi i kości, które stworzone jest do tylu rzeczy. Tym, że mamy zmysły, które mogą dawać nam wielką radość. I tym, że tyle jeszcze mamy świata do odkrycia.

Ja mam kilka takich perełek...

1. Kawa
Wstaję rano. Na dworze jeszcze ciemno i myślę sobie skandal!, kto to widział, żeby człowiek musiał zaczynać dzień w środku nocy. I taaaak mi się nic nie chce, i taaaaka jestem zła, i znów to samo: śniadanie, ubieranie, sprzątanie bla bla bla... I tak psioczę sobie w tej mojej głowie i po omacku idę do kuchni. Po drodze potykam się o bałagan z poprzedniego dnia, oślepia mnie światło, więc nie widzę za dobrze, ale... jak ten koń... trafiam bezbłędnie do ekspresu, naciskam przycisk i... już sam dźwięk mielonej kawy zaczyna powolutku budzić wszystkie moje komórki. A potem unosi się aromat, który wypełnia moje nozdrza, dociera do mózgu i sprawia, że świat zaczyna być jakiś taki bardziej wyraźny. I dzieli mnie już tylko jeden łyk od tego, żeby pomyśleć: dzisiaj będzie dobry dzień!
Uwielbiam kawę. Najlepiej białą, bez cukru. Może być z pianką, ale żeby nie była przekombinowana: żadnych sztucznych aromatów, bitej śmietany i cynamonu! Kawa musi mieć smak kawy i musi dawać kopa, stawiać na nogi. Lubię kawę w domu, kiedy zimno na dworze, a ja siedzę pod kocem z książką, choć to niestety rzadki obrazek odkąd mam dzieci. Lubię kawę "na wynos" gdzieś na zakupach albo spacerze. Jedno z najmilszych wspomnień, które mam z czasów, gdy mieszkaliśmy w Stanach, to właśnie moje ciągłe wizyty w Starbucks. Kupowałam kawę i ruszałam w drogę i czułam się wtedy taka ważna: ja, kawa i wielki świat. Lubię też kawę w kawiarni. W jakiejś małej, urokliwej kafejce, najlepiej z przepięknym widokiem, no i oczywiście w dobrym towarzystwie. Ale najbardziej to lubię kawę, którą mąż przynosi mi do łóżka w sobotę, w ten mój jeden, jedyny, wolny poranek, kiedy nie muszę wstawać do dzieciaków, tylko czekam aż obudzi mnie aromat pysznej kawy. Oczywiście oczekuje się, że po jednym łyku żona będzie tak usatysfakcjonowana, że się zwlecze z wyrka i pójdzie wszystkim zrobić śniadanie.

2. Sport
Nigdy nie byłam i pewnie już nie będę jakąś wielką sportsmenką. Zresztą nawet nie mam takich ambicji. Ja po prostu lubię aktywnie spędzać czas. Nie biegam, nie gram w tenisa, nie trenuję kajakarstwa, ale chodzę, po prostu chodzę. Oczywiście nie jest to zwiedzanie osiedla, czy też centrum handlowego ślimaczym tempem (choć ten sport też czasem uprawiam), ale długodystansowy, rozgrzewający, porządny marsz. Zdarza się niestety tak, że ta moja bardziej leniwa strona namawia mnie, żebym sobie odpuściła, bo pogoda nieciekawa, bo może lepiej uwalić się na kanapie. No i czasem nawet uda się tej leniuszce wygrać, ale potem żałuję, bo od razu czuję jak z minuty na minutę powiększa mi się tyłek, nogi pokrywają się coraz grubszą warstwą tłuszczu, a skóra wiotczeje. I myślę sobie co to, to nie, fajna ze mnie laska, to niech tak zostanie - żaden cellulit ze mną nie wygra! A potem ubieram sportowe ciuszki, nakładam na uszy słuchawki i ruszam w rytm muzyki tam gdzie mnie oczy poniosą. Tak sobie idę, uśmiecham się w duchu, podziwiam piękno świata, no i myślę. Bo to jest mój czas, żeby odświeżyć sobie umysł, żeby wyrzucić z głowy wszystko co przyziemne i prozaiczne, żeby na chwilę zapomnieć o tym, co muszę zrobić, kupić, załatwić, posprzątać, i żeby po prostu być i cieszyć się tą chwilą i bliskością z naturą. A jest ona piękna, nie tylko w słoneczne dni, ale też kiedy wszystko jest pokryte mgłą, a znad niej wystają tylko koniuszki górskich szczytów, albo kiedy świat przysłania śnieżny płaszczyk, a nawet wtedy gdy jest szaro i deszcz wisi w powietrzu, ale to nic, zawsze można przecież mieć kolorowe myśli, i to w zupełności wystarczy.

3. Muzyka
Są takie dni, że wszystko jest na NIE. Nie mam energii, nie mam pomysłu, żeby kreatywnie spędzić czas, nie mam cierpliwości dla dzieciaków, no i ogólnie wszystko jest nie tak. I wtedy wystarcza jedna pozytywna piosenka, kilka pięknych dźwięków, albo ciepły, cudowny głos... i od razu świat wygląda lepiej. Muzyka wywołuje u mnie zawsze mnóstwo pozytywnych emocji: uspokaja, relaksuje, pociesza, rozśmiesza, wzrusza, przywołuje wspomnienia i wiele, wiele innych. Mówią, że muzyka łagodzi obyczaje, a niektórzy twierdzą, że piosenka jest dobra na wszystko. Coś w tym jest! Kiedy dzieciaki doprowadzają mnie do szału, marudzą, psocą, albo się kłócą, a moje argumenty już kompletnie do nich nie trafiają, nie pozostaje mi nic innego jak tylko rozkręcić sprzęt na cały regulator, włączyć Elvisa, albo jakiś inny rock&roll i po prostu tańczyć. Zawsze działa. Atmosfera rozładowana w jednym momencie. A najbardziej na świecie, to uwielbiam jak mój P. zasiądzie do pianina. On gra, ja z Zosią śpiewam, Maksiu tańczy. I ktoś, patrząc z boku, mógłby pomyśleć: idealny obrazek, cóż za zgodna, uzdolniona rodzinka. No i rzeczywiście tak jest - przez jakieś pięć minut, a potem Zosia zaczyna się wydurniać i śpiewać zupełnie inną piosenkę, Maksiu wali w klawisze i ryczy, bo P. mu nie pozwala, na co Zosia jęczy, bo nie może już znieść tego ryku, ja próbuję się, ze swoim amatorskim głosikiem, przedrzeć przez ten hałas, aż w końcu dajemy za wygraną i koncert zostaje przeniesiony na "za dziesięć lat".

4. Podróże
To kolejna rzecz, dla której warto się trochę pomęczyć, popracować, na którą warto czekać. Zawsze jak zobaczę jakieś nowe miejsce, czuję się bogatsza, mądrzejsza. Bez przerwy mam w głowie listę krajów / miast / wysp, które chcę odwiedzić. Dzięki temu jest mi łatwiej zmierzyć się z codziennością, z tym, że bardzo często moim jedynym celem jest dojście do sklepu, albo na plac zabaw. Jest mi łatwiej, bo wiem, że coś jeszcze na mnie czeka, że byle tylko do weekendu i zrobimy sobie jakąś wycieczkę, że jeszcze tylko kilka miesięcy, tygodni i znów gdzieś wyruszymy. Niech już będzie, namęczę się znowu z tym pakowaniem, którego wprost nienawidzę, ale to nic, dam radę, byle tylko znów gdzieś być i naładować się trochę pięknem świata. 


5. Seks
Długo się zastanawiałam, czy ująć w moich rozważaniach ten punkt, bo nie chciałabym wyjść na jakąś dziką nimfomankę, no ale trudno... niech wszystkie babcie i ciocie, które czytają mojego bloga obleją się rumieńcem. Zresztą nie chodzi tu stricte o seks, choć, nie powiem, jest on bardzo ważny i przyjemny. Jednak głównie chodzi mi o intymność, której, kiedy ma się dzieci, tak bardzo brakuje. Przez cały dzień trzeba się albo myć, albo ubierać albo sikać przy dzieciakach i czasem człowiek się zastanawia czy ja to aby na pewno jedna osoba, czy może trzy. A jak jeszcze w międzyczasie któreś wytrze we mnie smarki, albo poplami spodnie czekoladą, to dochodzę do wniosku, że matka, to zupełnie inna kategoria: nie człowiek, nie kobieta, tylko po prostu matka. Mimo wszystko staram się zachować swoją kobiecą tożsamość, a jest to możliwe tylko wtedy kiedy przychodzi wieczór i dzieci idą spać. Wtedy przyodziewam jakąś nie-osmarkaną piżamkę i rokoszuję się tym czasem we dwoje, tą intymnością, tym, że On nadal widzi we mnie kobietę, a nie tylko matkę swoich dzieci, i że kocha każdy centymetr mojego, naznaczonego dwiema ciążami ciała, a ja mogę wtedy znów poczuć się piękna.

poniedziałek, 24 października 2016

Jaką jestem mamą?


No cóż... podobno najlepszą na świecie, jak twierdzi Zosia, choć mówi to zwykle kiedy ma jakiś interes. Co prawda nie są to wymarzone okoliczności, żeby usłyszeć taki komplement, no ale zawsze coś!

A tak na poważnie? 
Jestem mamą z dystansem, do siebie i do dzieci. Taką, która jest surowa i wymagająca w znaczących sprawach i taką która odpuszcza pierdoły. 
- Mamą, która uważa, że dziecko powinno znać granice i taką, która równocześnie chce dawać swoim pociechom dużo wolności.
- Mamą, która pozwala się potknąć i przewrócić, bo wierzy w to, że nie ma lepszej nauki niż nauka na własnych błędach. 
- Mamą, która rozpieszcza, która karmi słodyczami, bo co to za dzieciństwo bez czekolady i lodów?
- Mamą, która się wygłupia, która robi śmieszne miny, skacze i tańczy.
- Mamą, która pozwala dzieciom doświadczać, nawet jak by miało to oznaczać obłoconą pupę i piasek w buzi. 
- Mamą, która daje prawo do wyboru.
- Mamą, która widzi kolory, a nie twierdzi, że coś jest tylko albo czarne, albo białe. Która dyskutuje i negocjuje.
- Mamą, która przytula, ściska, całuje, a potem znów przytula, bo wie, że to najlepsze lekarstwo na wszelkie smutki - i swoje, i dzieci. 
- Mamą, która chciałaby swoim dzieciom pokazać cały świat i uwrażliwić je na piękno natury. Żeby wiedziały jak pachnie morze, jak szumi las, jak smakuje deszcz i jak wyglądają ośnieżone górskie szczyty.
- Mamą, która nie popada w skrajności, która chce swoim dzieciom poświęcać jak najwięcej czasu, ale chce też, żeby nauczyły się być same ze sobą, żeby miały przestrzeń, aby tworzyć coś własnego.
- Mamą, dla której nie ma tematu tabu, która odpowiada na każde pytanie, nie bagatelizuje i nie ignoruje, bo sama też nie chce być ignorowana. 
- Mamą, która docenia, chwali, motywuje. 
- Mamą, która rozumie, że dzieci nie muszą być dokładnie takie, jakie chciałaby żeby były, że mają prawo być inne. 
- Mamą, która chce nauczyć swoje dzieci szacunku - do siebie i drugiego człowieka. Która chce im pokazać jak ważna jest rodzina, miłość, przyjaźń. Jak wiele daje szczerość i jak nic nie daje kłamstwo.
- Mamą, która czasem nie wie, po prostu nie wie co zrobić, co powiedzieć, jak odpowiedzieć na pytanie, jak naprawić błąd.
- Mamą, która bywa zagubiona w tej macierzyńskiej grze i która nie zawsze ma pomysł jak ją wygrać. 
- Mamą, która jest czasem zła, która krzyczy, a potem tego żałuje. 
- Mamą, której puszczają nerwy i bije się za to w pierś, bo powinna mieć więcej cierpliwości. A później myśli, że przecież ma prawo mieć chwilę słabości. 
- Mamą, która czasem płacze - z bezsilności, smutku, szczęścia.
- Mamą, która się wzrusza nieadekwatnie do sytuacji, bo macierzyństwo sprawia, że kobieta czuje więcej i mocniej. 
- Mamą, która się boi: o zdrowie swoich dzieci, o ich życie, o to, żeby nikt ich nie skrzywdził. 
- Mamą, która miewa wszystkiego dość i kusi ją, żeby wyjść i trzasnąć drzwiami. Marzy o tym, żeby choć na chwilę ktoś zwolnił ją z tej ogromnej odpowiedzialności jaką jest rodzina. 
- Mamą, która nie jest idealna, bo wcale nie chce taka być, chce być ludzka. 
- Mamą, której nie interesuje bycie tylko mamą, chce być sobą, mieć swoje pasje, marzenia. Chce być kobietą, żoną, przyjaciółką. Chce żyć pełnią życia.
- Mamą, która pragnie, aby czasem ktoś zatroszczył się o nią, przytulił, pocałował, pocieszył, powiedział, że wszystko będzie dobrze. Żeby ktoś ją dostrzegł - ją i to, że bywa smutna, samotna, zmęczona, że potrzebuje pomocy.
- Mamą, która zawsze będzie miała w sobie niezmierzone pokłady sił, która nigdy się nie podda, nie zrezygnuje, bo została obdarowana cudownym skarbem jakim są dwa, małe, wyjątkowe istnienia, za które bierze całkowitą odpowiedzialność i które warte są każdej wylanej łzy, każdej kropli potu i każdej poświęconej im minuty życia.

wtorek, 18 października 2016

Reset


Nigdy nie miałam złudzeń. Wiedziałam, że znalezienie faceta i wzięcie ślubu to jeszcze nie wszystko. Że sakramentalne "tak" to nie jakieś magiczne zaklęcie, które sprawi, że już zawsze będziemy czuć motylki w brzuchu bez względu na to ile lat śpimy w tym samym łóżku. Zawsze zdawałam sobie sprawę z tego, że, tak jak nad wieloma ważnymi sprawami w życiu, nad związkiem trzeba pracować. Bo owszem, miłość nie wygasa z dnia na dzień. Wiadomo, że kocha się osobę, z którą spędziło się tyle lat, z którą ma się dzieci, z którą łączą nas wspomnienia. Pytanie tylko, czy ten związek nadal jest fajny. Czy wciąż lubimy ze sobą spędzać czas, czy mamy o czym ze sobą rozmawiać i o czym pomilczeć. Czy ciągle iskrzy między nami, czy nadal ogarnia nas uczucie błogości jak się do siebie przytulamy. Czy dobrze się ze sobą bawimy. 
Głęboko wierzę w to, że związek może być wyjątkowy nawet po wielu, wielu latach, trzeba go tylko regularnie pielęgnować, żeby był jak dobrze zakonserwowany antyk, po którym co prawda widać, że jest bardzo stary, ale nadal ma to coś.

Są różne sposoby utrzymania małżeństwa w dobrej kondycji. Niektórzy obdarowują się prezentami, bo to sprawia, że czują się wyjątkowi, inni regularnie się kłócą, żeby ciągle podsycać ogień, jeszcze inni nic nie robią, bo uważają, że są idealni, choć nie za bardzo chce mi się w to wierzyć. A ja? A ja i mój P. zatrudniamy dwie wykwalifikowane opiekunki (czyt. moją mamę i ciotkę - cudowne nauczycielki-emerytki), pakujemy walizki i niczym wyrodni, okropni, nieczuli na krzywdę dziecka rodzice, wyjeżdżamy na tydzień wakacji sam na sam. 

A dlaczego sam na sam? Dlatego, żeby sobie przypomnieć, że oprócz bycia rodzicami jesteśmy również parą - parą przyjaciół, kochanków, najbliższych sobie ludzi. 
W tej codziennej kołomyi i w tym hałasie, który wywołują dzieciaki w naszych domach i głowach, czasem trudno usłyszeć własne myśli, a co dopiero znaleźć moment na odrobinę romantyzmu, na spokojną rozmowę, na czułe gesty. Dlatego właśnie potrzebujemy oderwania się od rzeczywistości i nacieszenia się sobą. Chcemy iść na spacer i skupić się na sobie, a nie na uważaniu czy Zosia jest bezpieczna na rowerze. Chcemy iść do restauracji i nie musieć stawać na głowie, żeby opanować zrzucającego wszystko ze stołu Maksa. Chcemy spakować plecak i po prostu iść w góry bez logistycznego przemyślenia ile i jakie akcesoria trzeba wziąć dla dzieci, żeby im było ciepło, żeby się nie nudziły, żeby nie były głodne i żebyśmy wszyscy nie wrócili zdegustowani tą rodzinną wyprawą. Chcemy popatrzeć na siebie w spokoju i przypomnieć sobie dlaczego ja właściwie jestem z tym człowiekiem, jak to się zaczęło i co mnie tak w nim ujęło, bo przecież chyba nie to, że potrafi zmienić dziecku pieluchę. W końcu istniało już życie zanim zaszłam w ciążę.  Chcemy obudzić się obok siebie, przeciągnąć leniwie jak kot i cieszyć się tym uczuciem, że możemy wstać ale wcale nie musimy, bo nikt bladym świtem nie woła z pokoju obok: "Maaaamaaaa". No i kto wie? Może nawet będziemy kochać się jeszcze przed śniadaniem... Och... szaleństwo! A może po obiedzie... a może i przed i po. Nareszcie będziemy mogli być spontaniczni i nie będziemy musieli czekać aż dzieci zasną i wkurzać się kiedy obudzą się akurat w trakcie, bo takie atrakcje wbrew pozorom wcale nie dodają pikanterii.

Wiem, że nie wszyscy rodzice są zwolennikami zostawiania dzieci na tak długo. Niektórzy uważają, że robią tym dziecku krzywdę, że ich pociecha sobie na pewno bez nich nie poradzi, że zostawi to jakieś blizny na ich psychice. No cóż... z tego co pamiętam, to kiedy ja byłam dzieckiem było to zupełnie naturalne, gdy dzieci jeździły z dziadkami na wakacje, albo zostawały u nich na weekend. No i nie dość, że teraz z moją psychiką chyba wszystko jest w porządku, to w dodatku bardzo mile wspominam te chwile, kiedy jechaliśmy z babcią i dziadkiem Škodą nad morze, robiąc po drodze piknik w lesie i jedząc świeżutki chleb, jajka na twardo, pomidorki wprost z własnego tunelu i popijając słodką jak miód herbatą z termosu - to były czasy! 
Owszem, pamiętam, że tęskniłam, ale co jest złego w tęsknocie? Myślę, że to naprawdę całkiem zdrowe uczucie. I myślę, że taka rozłąka może być bardzo wychowawcza, bo po pierwsze uczy dzieci samodzielności, po drugie pomaga im doświadczyć czegoś niecodziennego, a po trzecie uświadamia im, że nie są pępkiem świata i że rodzice też mają prawo do odpoczynku.

Oczywiście to nie jest tak, że w ogóle nie mam wyrzutów sumienia, że nie rozpatruję wszystkich za i przeciw, że nie jest mi przykro jak dzieci tęsknią, że nie myślę czy aby na pewno moja mama rozpozna ich potrzeby i czy poradzi sobie z ich fochami. 
Jak pierwszy raz zostawiliśmy Zosię pod opieką mojej szwagierki, to przez cały nasz trzydniowy wyjazd nie mogłam w ogóle wyłączyć myślenia i tak po prostu cieszyć się chwilą. A jak wróciliśmy do domu okazało się, że Zosia tak świetnie się bawi, że właściwie prawie nie zauważyła, że jesteśmy już z powrotem. 
Przy okazji następnego wyjazdu doszłam do wniosku, że to tylko kwestia odpowiedniego przygotowania, że wystarczy zostawić najważniejsze numery telefonów, jadłospis, apteczkę i wszelakie instrukcje odnośnie tego co dzieci lubią, a czego nie i jak wygląda cały rytuał dnia, żeby czuły się bezpiecznie. Zostawiłam nawet zaznaczony rozdział w książce na temat udzielania pierwszej pomocy. Na szczęście nie przydał się! Prawda jest taka, że nawet jak sobie wszystko świetnie zorganizuję i przygotuję to i tak mam wyrzuty sumienia i myślę o tych naszych łobuzach o każdej porze dnia, ale równocześnie powtarzam sobie, że przecież nie dzieje się im krzywda, wręcz przeciwnie, bo są z osobą, która rozpieszcza ich najbardziej na świecie, z własną babcią, która jest jedną z najbliższych im osób. No więc o co tu się martwić?

Nasze wakacje zaczynają się już w samochodzie, gdzie rozkoszujemy się ciszą, gdzie nagle nikt z tylnego siedzenia nie zasypuje nas pytaniami i nikt nie jęczy z nudów. Gdzie możemy włączyć sobie Pearl Jam zamiast po raz osiemset osiemdziesiąty ósmy słuchać piosenki o tygrysie w dialekcie zuryskim, albo utwierdzać się w przekonaniu, że Elsa nadal "ma tę moc". I czasem tak się zachłyśniemy tą wolnością, że w pierwszym momencie nie za bardzo potrafimy znaleźć temat do rozmowy i kończy się na tym, że zboczeńcy jedni, na wakacjach we dwoje, rozmawiamy o dzieciach. 
I właśnie też po to jest ten wyjazd, żeby móc spojrzeć na swoje życie z innej perspektywy i żeby docenić jakimi cholernymi jesteśmy szczęściarzami, że mamy takie dwa, zdrowe i mądre cuda. 
I jak wracamy do nich to tak jesteśmy stęsknieni, że przez pierwszy dzień jesteśmy w stanie wybaczyć im wszystko, no a potem czar pryska i przy życiu trzyma nas tylko myśl o kolejnych wakacjach we dwoje...

wtorek, 20 września 2016

Facet też człowiek


Która z nas kobitek nie miała kiedyś ochoty przywalić temu swojemu mężusiowi w piszczel? Która ledwo powstrzymała się, żeby go za klejnoty nie powiesić? Która o mało co nie trzasnęła drzwiami i nie rzuciła "w pizdu" tego całego bałaganu? Żeby mu pokazać jak to jest i żeby go dzieciary osmarkały i orzygały i żeby się za nim ten smrodek ciągnął aż nareszcie uda mu się znaleźć te ubłagane 15 minut na prysznic. I żeby nauczył się robić, za przeproszeniem, kupę przy świadkach – coś co każda matka może sobie wpisać do CV. 
Która nigdy nie strzeliła focha o to, że jej facet coś powiedział, albo nie powiedział, albo że się nie domyślił, że w tej minucie miał powiedzieć, a w następnej już nie?
Która z nas nie narzeka, nie krytykuje, nie poucza? No wszystkie to robimy regularnie, bo nam po prostu ręce opadają na tych naszych chłopów! 
Ja też bywam zołzą – przyznaję bez bicia. A jak jeszcze PMS mną zawładnie, mój P. wie, że należy omijać mnie wtedy z daleka i po prostu przeczekać aż gradowa chmura odejdzie. A jak już to nastąpi, to sama mu mówię, że zagrożenie minęło i że już nie musi obawiać się o swoje życie.
Takie jesteśmy: wrażliwe, a czasem przewrażliwione i wszystkiemu winne są hormony, bo przecież nie my same – co to, to nie! 

Tak sobie jednak myślę, czy nie warto czasem trochę przystopować z tym zrzędzeniem... Kiedyś, zanim jeszcze wyszłam za mąż, mój tata powiedział mi coś, co od tamtego momentu mam zawsze gdzieś tam z tył głowy. Już nie pamiętam dokładnych słów, ale sens był taki, że żaden, nawet najbardziej cierpliwy facet nie ma przyjemności wracać do domu, w którym czeka na niego ciągle obręczała i ofoszała baba. I ja sobie wtedy tak to wzięłam do serca, że teraz trzy razy się zastanowię zanim zacznę strzelać w mojego P. wiązanką pretensji jak z karabinu maszynowego.

Pamiętajmy o tym, że oni też mają prawo być zmęczeni po pracy, że też miewają gorsze dni, że nie tylko kobiety boli głowa. Weźmy pod uwagę to, że oni też martwią się o dzieci i stresują ich wychowaniem tak samo jak my. Że oni również czuwają kiedy nasze  maluchy są chore i że też nie przesypiają nocy. Nie zapominajmy o tym, że nie tylko dzieci potrzebują czułości i troski, ale nasi panowie też. Oni także marzą o chwili wolności, o odrobinie czasu dla siebie, dla swoich pasji, o tym, żeby choć na chwilę nikt im dupy nie zawracał. Mają prawo, są ludźmi - tak samo jak my, choć nie raz miewamy wątpliwości czy aby na pewno.

Doceńmy tych naszych dziadów – ich i ich starania. Dajmy im buziaka za ten jeden wyniesiony worek śmieci, mimo, że oczywiście my wzięłybyśmy trzy na raz, z dzieckiem na ręku, równocześnie rozmawiając przez telefon. Im pojęcie "multitasking" znane jest tylko z teorii.
Przywitajmy ich uśmiechem jak wrócą z pracy, zamiast ryczeć od progu: "Buty zdejmij!". Postawmy im ulubiony obiad przed nosem i przynieśmy zimne piwo mówiąc: "Napij się Kochanie, na pewno jesteś bardzo zmęczony". A potem zróbmy im masaż – może być erotyczny – a co tam, jak szaleć to szaleć! ;-)
Dajmy im od czasu do czasu wolny wieczór, albo nawet cały dzień. Niech idą na piwo z kumplami, albo na rower jeśli to ich bardziej kręci. Mój P. jest tak jak pies: jak się porządnie wylata to od razu jakiś taki spokojniejszy i mniej warczy.
Pozwólmy im czasem coś powiedzieć. Niech choć raz uda im się przebić przez ten nasz potok słów. No i wsłuchajmy się w ich potrzeby – bierzmy je chociaż pod uwagę zamiast od razu strzelać kategorycznym "NIE!".
I uwierzmy w to, że dla nich katar to naprawdę koniec świata i że w ogóle jak są chorzy to czują się gorzej niż my podczas porodu.
Napiszmy do nich czasem jakiegoś świńskiego smsa, żeby nie mogli przestać o nas myśleć przez cały dzień. I nieważne, że pisząc to wycieramy właśnie jedną ręką któremuś z naszych małych gamoni nos.
Pozwólmy im klepnąć nas w tyłek, żeby pokazali "kto tu rządzi", chociaż i tak wiadomo, że my.
Przyznajmy im rację od czasu do czasu. Oj... za to to nas będą na rękach nosić! I... litości, przestańmy choć na chwilę gadać, bo ich mózg nie jest w stanie przyswajać z taką samą prędkością, z jaką z naszych ust wydostają się słowa.

Uwielbiajmy ich i komplementujmy, żeby połechtać trochę ich ego. Jest taka teoria, że o wiele lepsze rezultaty w wychowaniu dzieci przynosi system nagród zamiast kar. Myślę, że to samo dotyczy facetów, no bo przecież od zawsze wiadomo, że oni są jak dzieci.
Zaopiekujmy się tymi naszymi biedakami, bo ten kto kiedyś wymyślił, że kobiety to słabsza płeć nie miał chyba o nas zielonego pojęcia!

Co to Dziewczyny? Damy radę być trochę mniej zołzowate? Spróbujemy wykurzyć z nas tę wredną małpę? Jesteście ze mną? No!



piątek, 16 września 2016

No i mnie pokarało!

Źródło zdjęcia: szczesliva.pl
Z opowiadań mojej mamy wynika, że jak byłam dzieckiem moje poczucie estetyki i porządku było, delikatnie mówiąc, lekko zachwiane. W moim pokoju panował kompletny chaos, a domownicy musieli się nieraz mocno nagimnastykować, żeby w ogóle do niego wejść.
Co kilka dni, albo sama przychodziłam po rozum do głowy, lub też mama przywoływała mnie do porządku i rozpoczynałam wtedy swój długi (czasem kilkudniowy) maraton doprowadzania mojego królestwa do jako takiego ładu i składu. Robiłam to nawet dość dokładnie – ze sprzątaniem szafek włącznie. Za każdym razem wpadałam na genialną myśl wprowadzenia jakiegoś nowego systemu organizacji moich szpargałów, tak, żeby wszystko miało swoje miejsce, szufladkę, przegródkę, słoiczek czy inny pojemniczek, żeby było cud, miód i malina. No i zapraszałam za każdym razem całą moją familię na oględziny i z dumą słuchałam "ochów" i "achów". A oni po raz kolejny i kolejny mieli nadzieję, że teraz to już tak zostanie, że zmądrzałam, dojrzałam i że od tego momentu mój pokój na dobre zostanie uwolniony od wiecznego bałaganu. Niestety. Przełom nastąpił dopiero w liceum, kiedy to zaczęła, bardziej regularnie, odwiedzać mnie płeć męska i kiedy doszłam do wniosku, że, kurczę, z taką fleją to żaden przystojniak gadać nie będzie.

Ku mojemu zdziwieniu, wraz z końcem bałaganienia nie skończyło się wcale narzekanie mojej mamy, bo okazało się, że tu nie chodzi tylko o porządek w moim pokoju, "tu działamy dla naszego wspólnego dobra, dla domu". A ja niby roznoszę swoje ciuchy po chacie, niby rozłożę koc i nie złożę, niby kubka do kuchni nie odniosę itd. itp. 
I ja sobie wtedy myślałam: "Kobieto, o co Ci chodzi? Czy Ty się spodziewasz wizyty sanepidu, czy może ktoś stoi nad Tobą z karabinem i mówi, że poduszki mają być w szeregu ułożone i to w dodatku z centymetrowym odstępem? Mamuśka, wyluzuj, usiądź i kawy się napij zamiast zrzędzić". No i mnie pokarało... A teraz pokutuję, bo oto, po piętnastu latach okazuje się, że teraz to ja jestem tą zrzędzącą babą!

Czasem mam nawet wrażenie, że moje dzieci się jakoś z babcią dogadały i bardzo, ale to bardzo starają się, żeby mi dokopać za te grzechy z przeszłości. W dodatku przejęłam filozofię mojej mamy, że "w mieszkaniu musi być ład". No i krew mnie zalewa kiedy ja sobie pieczołowicie poduszeczki na kanapie ułożę, a Maksiu je myk... i zrzuca. A ja je znowu na górę, a on je myk... i zrzuca. Albo jak już ma dosyć kolacji to chlebek ciach... na podłogę – i jeszcze sobie grozi paluszkiem, bo on dobrze wie, że nie wolno. A diabełek mu z oczu patrzy, oj patrzy.
Choćby nawet był mega skupiony na jakiejś fascynującej zabawie, w momencie gdy otwierają się drzwi od sypialni – on w jednej sekundzie przy nich jest i tylko lustruje co by tu zbroić. A ja, naiwniaczka, myślę, że pochowałam już wszystkie potencjalnie mogące wywołać w nim fascynację przedmioty – niestety – on zawsze znajdzie coś, co może wylać, stłuc, zepsuć, wycisnąć z tubki i rozsmarować po podłodze, czy też coś, co może ukraść, żebym goniła go po całym domu. Jednak najbardziej kreatywny staje się jak wchodzi do łazienki – wtedy notorycznie coś ląduje w kiblu, wannie, bądź też pralce. Ktoś mógłby, słusznie zresztą, zapytać czy nie mogłabym pozakładać jakichś zabezpieczeń na owe sprzęty. Otóż mogłabym i nawet to uczyniłam. Zostały one jednak w ciągu kilku dni zhakowane – trudno się dziwić, w końcu syn inżyniera.

A Zosieńka... ach, Zosieńka to jest mistrzyni babrania. Ona plus kran to połączenie, z którego zawsze wychodzi coś zaskakującego, na co ja sama nie wpadłabym nigdy. Na przykład ostatnio próbowała ucelować strumieniem wody w rolkę papieru tak żeby się nie zamoczyła. Oczywiście eksperyment się nie udał i papier musiał wylądować w śmietniku. Ogólnie bardzo lubi wszelakie doświadczenia, typu: ciekawe co się stanie jak wezmę pudło z pluszakami i wysypię je na samym środku salonu – czy mama się wkurzy, czy nie? Albo, jaka będzie jej reakcja jak wyłożę wszystkie buty z szafki na korytarzu? A co powie jak moje zabawki z jajka niespodzianki zanurkują w soczku pomarańczowym?

Mój P. oczywiście też święty nie jest. Od czasu do czasu położy bezczelnie swoje brudne skarpetki na stole w jadalni, albo spoconą koszulkę, co doskonale komponuje się z moimi kwiatkami i świeczuszkami. I jeszcze mi się pyta po co ja sprzątam, skoro jutro i tak będzie bałagan. No słodziak jakich mało! To po co on się myje skoro jutro i tak będzie brudny? Szczególnie jak znowu 100 kilosów machnie na tej swojej ukochanej kolarzóweczce, która, tak na marginesie, nazywa się Rose i z którą regularnie mnie zdradza. Dobre chociaż to, że się już nauczył żeby zawsze stawiać kosmetyki etykietką do przodu... No tak wiecie, że ten główny napis jest na widoku, a literki schowane z tyłu. Tak, wiem, zboczeniec ze mnie – możecie się ze mnie nabijać – przyjmuję to na klatę.

Są takie chwile, że odpuszczam i myślę sobie: "No cóż, to tylko bałagan, z tym da się żyć". No ale oczywiście nie mija pół godziny, a ja znów sprzątam, mimo, że dobrze wiem, że to syzyfowa praca. I marzę o takim jednym, chociaż jednym jedynym dniu całkowitego porządku. Tak, żeby mi sterta naczyń w kuchni nie sięgała sufitu. Żeby Zosia na moją prośbę o posprzątanie powiedziała: "Dobrze, Mamusiu, już się robi!", żeby wszystko błyszczało, a w szafkach było poukładane w porządku alfabetycznym i jeszcze, żebym mogła usiąść z CIEPŁĄ kawą i się tym cudownym stanem rozkoszować. 

Ech... marzenia...




poniedziałek, 12 września 2016

O tym jak przestałam być Żółwiem


Należę do osób raczej nieśmiałych i... jak by to powiedzieć... nie lubiących robić szumu wokół siebie. Choć muszę przyznać, że im jestem starsza tym bardziej staję się odważna i pewna siebie, a może raczej wynika to z tego, że po prostu coraz bardziej mam w czterech literach to co sobie inni o mnie pomyślą.

W podstawówce wszyscy brali mnie za taką cichą, szarą myszkę, choć pojawiały się już jakieś przesłanki, że taka całkiem przeciętna i normalna to ja nie jestem. Na przykład kiedyś zrobiłam sobie 101 warkoczyków na głowie. Dziś już by to nikogo nie zdziwiło. Wtedy wszyscy patrzyli na mnie jak na swoisty wybryk natury.

Kiedy poszłam do liceum moje poczucie własnej wartości było już na całkiem przyzwoitym poziomie. Aż tu nagle pewnego pięknego dnia przyplątało się do mnie bardzo pieszczotliwe przezwisko "Żółwik" i już tak wiernie towarzyszyło mi aż do studiów.
Teraz patrzę na to z przymrużeniem oka, a nawet z uśmiechem, bo w końcu żółw to fajny zwierzak jest, ale wtedy była to dla mnie taka moja malutka trauma. Mam nadzieję, że temu co to kiedyś wymyślił jest teraz głupio, podkula ogon i zamyka się w sobie. ;-) 

A ja postanowiłam rozprawić się ze zmorami z przeszłości i zastanowić czy ja naprawdę jestem żółwiem? Otóż nie, wcale nie jestem i myślę, że nigdy nie byłam: spokojna tak, powolna nie. Powiem więcej, odkąd zostałam mamą, kilka razy dziennie w mojej głowie KRZYCZY myśl: "Czy to wszystko musi tak długo trwać?". 

Wracam z dzieciakami z zakupów. Wjeżdżam do garażu, parkuje samochód. Otwieram drzwi, żeby wypuścić Zośkę. Nie. Ona chce wyjść z drugiej strony. OK, idę wyciągnąć Maksa. Biorę go na ręce. Czekam... czekam... czekam. Dobra, wyszła. Biorę pięć siatek z bagażnika, wciąż trzymam Maksa. Usiłuję nogą otworzyć drzwi na korytarz. "Nie Mama, ja chcę otworzyć". Dobra, niech otwiera - przynajmniej mi pomoże. Czekam. Widzę, że drzwi za ciężkie, no to chcę jej pomóc. Nie, ona sama. Dobra, jakimś cudem dotarliśmy do windy. Oczywiście kto chce zawołać windę? Wiadomo, Zosia, choć teraz już powoli rośnie jej konkurencja, bo Maks, o zgrozo, zaczął dosięgać do guzika. Jedziemy do góry. Jesteśmy przy drzwiach i kto chce otworzyć drzwi? Nigdy nie zgadniecie. No jasne, że Zosia. A ja stoję z tymi siatami, Maks się wyrywa, bo też chce mieć w tym swój udział, ręce mi więdną, nogi się uginają, a ona pyta (po raz setny chyba) "W którą stronę przekręcić klucz?". No to ze stoickim spokojem jak na matkę przystało odpowiadam jej grzecznie na pytanie, a w głowie pulsuje mi myśl: "Tylko spokojnie, dasz radę, przecież musisz uczyć dziecko samodzielności". 
Wchodzimy do domu. Proszę, żeby zdjęła buty. Zosia oczywiście siada dokładnie na środku korytarza tak, że ja nie mogę przejść, więc... znowu czekam. Rąk już nie czuję, a pęcherz mi pęka, bo przecież nie było kiedy zrobić siku. I tak obserwując jak Zosia w pełni szczęścia czasu nie liczy mam przed oczami wizję: "No tak, już dwunasta, więc zanim rozpakuję zakupy i zrobię obiad będzie pierwsza. Maks później pójdzie na drzemkę, co oznacza, że później się z niej obudzi, co oznacza, że nie będzie mógł zasnąć wieczorem, co oznacza, że ja i mój P. będziemy mieli mniej czasu dla siebie". I chciałabym krzyknąć: "Szybciej, do jasnej cholery!", ale jak przystało na poprawną politycznie matkę, znów się powstrzymuje, żeby nie podcinać dziecku skrzydeł.
Pół biedy jak by to tylko o dzieciaki chodziło. Niestety mój P. też do najszybszych nie należy... Jak on myje naczynia to ja się zastanawiam czy to się dzieje naprawdę czy ktoś może włączył film w zwolnionym tempie. Jednak trzeba mu oddać, że kieliszki to po jego robocie błyszczą jak klejnoty.

No i po takim powolnym dniu jestem tak wykończona, że nie pozostaje mi nic innego jak tylko bardzo, bardzo szybko nalać sobie kieliszek dobrego wina. 

A do Żółwika i jego prekursorów będę miała zawsze wielki sentyment. ;-)

sobota, 10 września 2016

Pięć rzeczy, które kocham w macierzyństwie


Bycie mamą to niełatwe zadanie, ogromna odpowiedzialność, mnóstwo wyrzeczeń, ciągłe bycie na posterunku - dzień i noc. 
Zresztą wszyscy o tym ostatnio trąbią. Powstaje mnóstwo blogów, artykułów, programów, w których mamuśki psioczą na to jak to im ciężko i jakie sfrustrowane się czują. No i jasne, niech mówią, narzekają, ulżą sobie trochę, mają prawo i mają rację, że macierzyństwo to nie wczasy, na których można czytać "Twój Styl" czy inne "Party" sącząc drinka z palemką, rzucając tylko od czasu do czasu okiem czy dzieci nauczyły się już tabliczki mnożenia. 

Właśnie dlatego trzeba się czasem na chwilkę zatrzymać, wysiąść z tej rozpędzonej karuzeli, którą codziennie (czasem resztkami sił) musimy nakręcać i skupić się na tym wszystkim co jest pozytywne, bo, jak to kiedyś śpiewał Rysiek Riedel, "w życiu piękne są tylko chwile" i te właśnie chwile dają nam siłę, ładują akumulatory, żeby ogarniać codzienność, która, nie oszukujmy się, w większej mierze jest bardzo prozaiczna.

Mój P. zarzuca mi często, że ciągle na te dzieciary narzekam, ale równocześnie próbuje mu wmówić, że spędzanie z nimi czasu daje mi radość... Hm, no i jak ja mam mu to wytłumaczyć... Za co ja tak właściwie kocham to macierzyństwo?

1. Za tę słodycz
Za te śmierdzące pupcie i stópki, które mam ochotę wycałować. Za te brzuchole, którym można "pierdziucha" zrobić. Za to jak Zosia usmarowana czekoladą mówi do mnie: "Mama, zjadłabyś mnie, co?". Za to jak mój roczny Maksiu mocno mnie przytula i mruczy do ucha: "Mmmmm". Za ten anielski obrazek, kiedy mamy okazję popatrzeć na któreś z nich gdy śpi: nie marudzi, nie zadaje pytań, nie psoci, po prostu jest - taki beztroski, niewinny... Wtedy nawet mojemu P. zaszklą się oczy, choć pewnie myśli, że tego nie zauważam.

2. Za te wszystkie pierwsze...
Nie ma nic wspanialszego niż bycie świadkiem rozwoju swojego dziecka - tego małego człowieczka, którego sami stworzyliśmy. Tego, który jeszcze niedawno był tylko nieświadomą niczego fasolką. 
Pierwszy uśmiech, pierwszy krok, pierwsze "ma-ma", pierwsza przespana nocka, pierwsza wieża z klocków, pierwsze siusiu na nocnik, pierwszy dzień w przedszkolu, pierwsze "Kocham Cię", pierwsza wizyta w zoo, pierwsze wyjście w góry. Te i wiele innych pierwszych razów mam już za sobą, a ile jeszcze przede mną... Pierwsze wyjście na imprezę, pierwsze piwo, pierwszy pocałunek... Dobra, dobra! Może na razie na tym poprzestańmy. ;-)

3. Za ten ubaw po pachy
Każdego dnia kiedy wstaję rano pierwsza myśl, która przychodzi mi do głowy to: "ciekawe co te moje dzikusy dziś znowu zbroją". Czy wrzucą znowu coś do kibla, czy będą gonić się wokół stołu z wiadrem na głowie, czy może użyją szczoteczki do zębów, żeby wypolerować podłogę, no i jaki ciekawy przedmiot znajdę dziś w wannie: może to będzie but, a może łyżeczka. A może znowu Maksiu wejdzie na stół i kiedy groźnie powiem do niego: "nie wolno!" on się uśmiechnie i prześle mi buziaczka. A może Zosia myjąc od pół godziny ręce i używając przy tym nie tylko wody i mydła, ale również szamponu, żelu do higieny intymnej oraz pasty do zębów wyleci z tekstem: "Spokojnie Mama, mam wszystko pod kontrolą". 
Owszem, są takie dni, że wkurza mnie to potwornie, ale jednak więcej jest takich, że zamiast walnąć pięścią w stół, ja nie mogę powstrzymać się od śmiechu.

4. Za to dobro, które widzę w swoich dzieciach
Trudno oczekiwać od czterolatki, a tym bardziej od roczniaka, żeby byli empatyczni. Na tym etapie zwykle dzieci są jeszcze bardzo egocentryczne. Dlatego kiedy widzę pierwsze oznaki takich cech jak bezinteresowność i takich uczuć jak tęsknota, miłość, współczucie, to autentycznie serce mi mięknie. Kiedy Zosia w obronie Maksa mówi do babci z powagą słonia: "Nie krzycz na niego, bo to jest mój mały braciszek", a innym razem Maksiu podchodzi do płaczącej siostry i ją przytula, to trudno mi powstrzymać wzruszenie. A jak Zosia tak po prostu sama z siebie proponuje, że pójdzie i mi coś przyniesie bo widzi, że jestem zajęta, to duma mnie rozpiera jak pawia królewskiego. I jeszcze kiedy Maks siada koło Zosi, na co ona obejmuje go ramieniem i mówi: "No chodź tu, ja też Cię kocham" - wtedy to ja najzwyczajniej w świecie wy-mię-kam!

5. Za tę satysfakcję
Czasem mam ochotę odpuścić i olać to całe wychowanie. Myślę sobie: "Eee, jak raz nie będziesz konsekwentna to przecież od razu nie wyrosną na bandytów". Ale za chwilę pojawia się drugi głos w mojej głowie: "To jest Twoja jedyna szansa - tu i teraz. Jak ich nie przywołasz do porządku to właśnie Tobie najbardziej wejdą na głowę - wykorzystaj ten czas. Odpoczywać będziesz jak się wyprowadzą". Niestety ten drugi głos wygrywa... A może stety... bo już teraz widzę, że to moje ciągłe biadolenie: "nie wolno", "posprzątaj po sobie", "podziękuj zanim wstaniesz od stołu", "nie zabieraj bratu zabawek"... To moje ciągłe tłumaczenie "dlaczego", "po co"... To odpowiadanie na setki pytań, to moje mozolne uczenie: picia z kubka, jedzenia łyżeczką, mycia rąk, mycia zębów, ubierania butów... Wszystko to pomaluśku, powolutku przynosi rezultaty. I naprawdę nie ma na świecie pracy, która bardziej dawałaby satysfakcję niż bycie matką, bycie rodzicem. Bo tu nie jesteśmy odpowiedzialni tylko za jeden projekt, o którym za kilka miesięcy, lat wszyscy zapomną. Jesteśmy odpowiedzialni za czyjeś życie i przyszłość. I mimo, że na podwyżkę mamy raczej marne szanse, to i tak warto.

piątek, 9 września 2016

Po prostu pisz…

Już od jakiegoś czasu zbieram się w sobie, żeby spróbować swoich sił blogując… 
Ciągle coś stawało mi jednak na przeszkodzie. Za każdym razem było coś ważniejszego: a to góra prania, która i tak się nie zmniejsza, bo moje dzieciaki średnio ze sto razy dziennie się upaprają jakąś czekoladą czy sosem pomidorowym. A to mycie garów, które przecież za pięć minut znów będą brudne. A to zbieranie zabawek porozrzucanych po całym domu, które jakimś cudem za trzy sekundy poraz kolejny będą tworzyć tor z przeszkodami na samym środyszku mojego salonu. A to, przy okazji robienia kawy, okazuje się, że ekspres przydałoby się wyczyścić, a to w sumie wypadałoby poukładać w szafkach, bo kto wie…może nawet na jeden dzień starczy… i koniecznie poucinać zeschnięte kwiaty na balkonie, bo głupie po prostu sobie bezczelnie przekwitają. 
Bankowo świat by się zawalił, gdybym tego wszystkiego natychmiast nie zrobiła. 

No ale dziś przyszedł nareszcie ten dzień, że nie wytrzymałam i powiedziałam sobie: 
Kobieto, po prostu usiądź i pisz… wstaw zupę na jutro, żeby się sama ugotowała (nie jakieś tam ekstra danie, nad którym musisz stać i merdać cały czas łychą), i przelej nareszcie swoje myśli na… “papier”. Napisz o tym co Ci siedzi na wątrobie, o tym co Cię wkurza i co Cię boli. O tym co kochasz i czego nie trawisz. O tym jak Cię dzieciaki doprowadzają do szału i o tym że żyć bez nich nie możesz. O tym że mąż po tylu latach ciągle Cię kręci i o tym, że z roku na rok jest coraz bardziej upierdliwy. O tym za co siebie lubisz i o tym co jest Twoją słabością. O tym jaka jesteś szczęśliwa i o tym jaka bywasz bezsilna. O tym że są dni, kiedy mogłabyś góry przenosić i że są też takie kiedy czujesz jakby uszło z Ciebie powietrze. O tym jak czasem brak słów z niemocy i o tym jak łzy w oczach stają ze wzruszenia. O wzlotach i upadkach, o sukcesach i porażkach, o małżeństwie i macierzyństwie, o tym jak bywa fajnie i o tym, że czasem cholera jaśnista bierze! Wyrzuć to z siebie, bo jak kiedyś te wszystkie myśli, które się kotłują w Twojej głowie pierdalną z tą samą siłą z jaką narastają, to katastrofa bliska nuklearnej - gwarantowana! 
I koniecznie, przeklnij sobie sporadycznie przy tym pisaniu (jak powyżej), bo gdzie jak nie tu?! A swoją drogą jak by moja czteroletnia Zosia tak sobie czasem jakąś soczystą cholerą rzuciła czy czymś podobnym, to może nie spoczywałyby w niej takie pokłady złości jak teraz. No ale będę poprawna politycznie i nie zaproponuję jej tego - jeszcze nie dziś. ;-)

W każdym razie potraktuję ten blog jako terapię, jako seans psychologiczny, psychiatryczny, filozoficzny? A jak przy okazji ja i moja bazgranina kogoś rozśmieszą, albo pocieszą, to tym lepiej - dwie pieczenie na jednym ogniu.
To co? Kto będzie ze mną? O, las rąk widzę - i tak ma być! ;-)

No to zaczynamy…


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...